Skoro weekend zaczął się w środę, DJ-set Steve’a Aokiego przypadł tak jakby w sobotę. Choć tak naprawdę był to czwartek, czyli nieco ryzykownie jak na taką imprezę. Tym bardziej zdziwiło nas to, co zobaczyliśmy przed klubem 1500 m² do Wynajęcia. Kolejka jak w Media Markcie podczas dni bez VAT-u. Dodamy, że w kolejce tej częściej od dowodu osobistego świstały papierowe legitymacje. Ale 1500 nie takie tłumy już witało.
W klubie gorąco, ludzie bawią się przy secie artystów z projektu Baseline, ale każdy już wie, co się święci. Jeszce tylko jedna rundka i pod scenę, bo tam czai się już długowłosy skośnooki guru imprezowej czeredy. Halo Polska, rozumiecie mój angielski? Tak? To raz, dwa, trzy: WHOOP-WHOOP. I się zaczęło.
Aoki wyobracał publiczność, zanim ta zdążyła się pozbierać po szlagierze The Bloody Beetroots. Standardowy zestaw rozrywek: rzucanie tortem, hektolitry szampana na torsach dziewcząt z pierwszych rzędów, ponton nad głowami publiki. Wreszcie niekończący się rave.
Aoki zagrał też kawałek „Tornado", nagrany razem z Tiesto, który całe szczęście pasował do doskonałego setu. Bardzo chcieliśmy wytrwać do końca, bo impreza przewidziana była do białego rana, niestety nie udało nam się, zdrowie już nie to. Jedno jest pewne, dawno już nie wyszliśmy z imprezy tak poobijani. Steve, co ty nam zrobiłeś!
poniedziałek, 19 grudnia 2011
piątek, 16 grudnia 2011
Frank Turner @ Powiększenie, 14.11.11
Spełnienie naszych koncertowych marzeń całkiem niespodziewanie nastąpiło w środowy wieczór w Powiększeniu. Wiedzieliśmy, że koncert Franka Turnera będzie dobry (inaczej byśmy go wam w grudniowym numerze nie polecali), ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Dla samego Turnera, który po latach grania w iście DIY-owym stylu doszedł do poziomu głównej sceny festiwalu Reading i londyńskiej Wembley Areny, koncert w piwnicznej salce Powiększenia musiał być dość ciekawym przeżyciem. Na pewno udało mu się pogodzić stadionowy profesjonalizm (nigdy jeszcze nie było tam tak dobrego brzmienia) ze spontanicznością i autentycznością małego klubowego gigu.
[wybaczcie jakość zdjęć, nasza fotografka się rozchorowała a fotograf utknął w domu czekając na kuriera, została tylko do dyspozycji własna ręka niewprawnie trzymająca pożyczoną naprędce małpkę]
To zresztą nie jedyne karkołomne na pozór połączenia – brytyjski folkowy urok i kalifornijska punkowa energia mieszały się w idealnych proporcjach (posthardcore’owa przeszłość Franka odcisnęła dość znaczące piętno na brzmieniu jego gitary akustycznej). Politycznie i obyczajowo zaangażowane teksty niektórych piosenek nabierały lekkości i przeplatane były najlepszą chyba konferansjerką, jaką słyszeliśmy w życiu. Przekonajcie się zresztą sami:
Totalna swoboda, poczucie humoru, genialna interakcja z tłumem – a także pomiędzy członkami zespołu – nawet żarty o polskiej wódce były śmieszne i niewymuszone (co jest naprawdę wielką sztuką). „Goszko-szooszko” powędrowała zresztą na scenę
podobnie jak jeden z fanów Franka, który zapragnął wykonać stage diving, ale ponieważ publiczność nie była zbyt liczna, zachwiał się tylko na rękach swojego kolegi, który heroicznym wysiłkiem poniósł go kilka metrów w „tłum”. Ten po brytyjsku prześmieszny, po greendayowsku przeenergiczny koncert trwał ponad półtorej godziny – po raz pierwszy skończył się coverem Queen, po raz drugi odśpiewanym wspólnie najlepszym chyba utworem Franka, „Photosynthesis”. Podsumowując – Frank Turner na męża!
tekst i foto: Ola Wiechnik
[wybaczcie jakość zdjęć, nasza fotografka się rozchorowała a fotograf utknął w domu czekając na kuriera, została tylko do dyspozycji własna ręka niewprawnie trzymająca pożyczoną naprędce małpkę]
To zresztą nie jedyne karkołomne na pozór połączenia – brytyjski folkowy urok i kalifornijska punkowa energia mieszały się w idealnych proporcjach (posthardcore’owa przeszłość Franka odcisnęła dość znaczące piętno na brzmieniu jego gitary akustycznej). Politycznie i obyczajowo zaangażowane teksty niektórych piosenek nabierały lekkości i przeplatane były najlepszą chyba konferansjerką, jaką słyszeliśmy w życiu. Przekonajcie się zresztą sami:
Totalna swoboda, poczucie humoru, genialna interakcja z tłumem – a także pomiędzy członkami zespołu – nawet żarty o polskiej wódce były śmieszne i niewymuszone (co jest naprawdę wielką sztuką). „Goszko-szooszko” powędrowała zresztą na scenę
podobnie jak jeden z fanów Franka, który zapragnął wykonać stage diving, ale ponieważ publiczność nie była zbyt liczna, zachwiał się tylko na rękach swojego kolegi, który heroicznym wysiłkiem poniósł go kilka metrów w „tłum”. Ten po brytyjsku prześmieszny, po greendayowsku przeenergiczny koncert trwał ponad półtorej godziny – po raz pierwszy skończył się coverem Queen, po raz drugi odśpiewanym wspólnie najlepszym chyba utworem Franka, „Photosynthesis”. Podsumowując – Frank Turner na męża!
tekst i foto: Ola Wiechnik
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Metronomy @ Stodoła, 4.12.11
Ten weekend zdecydowanie należał do niedzielnego występu Metronomy. Brytyjczycy w nowym składzie i z nową płytą roznieśli Stodołę w drobny mak. Ponad półtoragodzinny gig naszpikowany samymi smaczkami pochodzącymi z płyt „Nights Out” i świetnej „The English Riviera” był totalnym szaleństwem.
Chyba nikt w wypełnionym po brzegi klubie na Batorego 10 nie spodziewał się aż takiej dawki dzikiej energii. (Choć sami stosujemy kawałki "The Bay" i "The Look" jako naszą tajną broń przeciwko nam samym - gdy podczas ostatniego dnia składu opadamy już z sił, to właśnie Metronomy od kilku ładnych miesięcy dostarcza nam energii.)
W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet obawiać, czy mająca już swoje lata Stodoła wytrzyma te hulaszcze tańce. Chyba sam zespół był zaskoczony tak niesamowitym przyjęciem - co jak co, ale publiczność była po prostu wymarzona.
Widzieliśmy w tym roku już sporo występów, ale to, co działo się wczoraj, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania - w szczególności po nie najlepszym zeszłorocznym występie Metronomy na Selectorze. Po wczorajszym wieczorze jest im to wybaczone.
Dodajmy, że zespół mimo miana jednego z lepszych reprezentantów electro popu, należy do bardzo otwartych i skromnych. Zdjęcia z Josephem i spółką pstryknięta, płyty podpisane, dłoń uściśnięta. Chcemy o więcej takich weekendów!
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Chyba nikt w wypełnionym po brzegi klubie na Batorego 10 nie spodziewał się aż takiej dawki dzikiej energii. (Choć sami stosujemy kawałki "The Bay" i "The Look" jako naszą tajną broń przeciwko nam samym - gdy podczas ostatniego dnia składu opadamy już z sił, to właśnie Metronomy od kilku ładnych miesięcy dostarcza nam energii.)
W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet obawiać, czy mająca już swoje lata Stodoła wytrzyma te hulaszcze tańce. Chyba sam zespół był zaskoczony tak niesamowitym przyjęciem - co jak co, ale publiczność była po prostu wymarzona.
Widzieliśmy w tym roku już sporo występów, ale to, co działo się wczoraj, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania - w szczególności po nie najlepszym zeszłorocznym występie Metronomy na Selectorze. Po wczorajszym wieczorze jest im to wybaczone.
Dodajmy, że zespół mimo miana jednego z lepszych reprezentantów electro popu, należy do bardzo otwartych i skromnych. Zdjęcia z Josephem i spółką pstryknięta, płyty podpisane, dłoń uściśnięta. Chcemy o więcej takich weekendów!
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Junior Boys @ Stodoła, 3.12.11
Stodoła nie jest wymarzonym miejscem na spędzanie sobotniego wieczoru, musieliśmy więc nieco ze sobą powalczyć, aby tam dotrzeć, ale wysiłek ten został nam w pełni wynagrodzony. Junior Boys kochamy od czasu ich rewelacyjnego występu na malutkiej scenie warszawskiego CDQ-u dobre cztery lata temu, szliśmy więc na ich sobotni koncert z nastawieniem, że co by się nie wydarzyło, i tak ich lubimy.
Na szczęście nie było potrzeby jechać na starym sentymencie, Jeremy Greenspan i Matt Didemus (z pomocą towarzyszącego im perkusisty) cudownie nas rozbujali, ciepłym synthpopowym brzmieniem wprowadzili w doskonały nastrój.
Greenspan udowodnił, że nie ważne, ile stracił włosów i zyskał kilogramów od czasu poprzedniej wizyty w Warszawie - jego idealny wokal, używany w nieco niedbały, nonszalancki sposób, rekompensuje wszystkie niedostatki świata, łącznie z brzydką pogodą i światowym kryzysem.
Jak przyjemny to był koncert, świadczy także fakt, że koniec nastąpił zanim zdążymy zająć się planowaniem strategii odbioru kurtki z szatni przed bisami. Szczerze zdziwione "już?" jako reakcja na zejście muzyków ze sceny to niezbity dowód, że było dobrze.
tekst: Ola Wiechnik
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Na szczęście nie było potrzeby jechać na starym sentymencie, Jeremy Greenspan i Matt Didemus (z pomocą towarzyszącego im perkusisty) cudownie nas rozbujali, ciepłym synthpopowym brzmieniem wprowadzili w doskonały nastrój.
Greenspan udowodnił, że nie ważne, ile stracił włosów i zyskał kilogramów od czasu poprzedniej wizyty w Warszawie - jego idealny wokal, używany w nieco niedbały, nonszalancki sposób, rekompensuje wszystkie niedostatki świata, łącznie z brzydką pogodą i światowym kryzysem.
Jak przyjemny to był koncert, świadczy także fakt, że koniec nastąpił zanim zdążymy zająć się planowaniem strategii odbioru kurtki z szatni przed bisami. Szczerze zdziwione "już?" jako reakcja na zejście muzyków ze sceny to niezbity dowód, że było dobrze.
tekst: Ola Wiechnik
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Electronic Beats @ Soho Factory, 2.12.11
To był iście koncertowy weekend w Warszawie. Zaczęliśmy w piątek od pierwszej edycji znanego już festiwalowym wyjadaczom w Europie - Electronic Beats Festival. Marka, która od paru dobrych lat zapełnia koncertowe przestrzenie i oferuje najlepsze brzmienia danego sezonu, w końcu dotarła do Polski. Jednodniowe wydarzenie kusiło zespołami niewidzianymi jeszcze w Polsce jak chociażby zjawiskowa Niki Rozy Danilovy aka Zola Jesus czy przebojowi The Drums. Dodatkową pokusę, aby wyprawić się do Soho stanowili Wiley i Groove Armada z widowiskiem „Red Light”. Przyznajemy się, że na polski akcent EBF (Mike Polarny oraz Wojtek Fedkowicz Noise Trio) nie zdążyliśmy, nasza przygoda z festiwalem zaczęła się więc od występu młodziutkiej, ale jakże zdolnej Zoli Jesus.
Pomimo nagrania do tej pory kilku albumów i EP-ek, to wydany w tym roku krążek „Conatus” otworzył jej drzwi do mainstreamu i zagwarantował występy podczas trasy Fever Ray. Do Polski przyjechała po raz pierwszy i zagrała zdecydowanie najlepszy koncert tego wieczoru (choć był to jednocześnie występ rekordowo krótki - zaledwie 35 minut). Jej chłodne i klimatyczne kompozycje oscylujące wokół brzmienia lo-fi i noise-pop sprawiły, że fabryczne wnętrze Soho Factory idealnie współgrało z energią wydobywającą się ze sceny, na której Zola Jesus narkotyzowała nas swoim muzycznym opium. Jej operowy głos brzmiał równie mocno jak na płycie, przyprawiając nas o dreszcz emocji. Ten wieczór należał do niej.
Co do drugiego debiutanta w naszym kraju - The Drums - to potwierdziły się plotki, że na żywo brzmią nie najlepiej - choć w tym przypadku ze względu na bardzo złe nagłośnienie należałoby użyć słowa "tragicznie".
Nawet znakomity „Let’s go surfing” nie uratował sytuacji. Do Groove Armady już nie dotrwaliśmy, bojąc się kolejnego zawodu. Mimo wyprzedanych biletów frekwencja nie należała do typowo festiwalowych.
A tak prezentował się Wiley
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Pomimo nagrania do tej pory kilku albumów i EP-ek, to wydany w tym roku krążek „Conatus” otworzył jej drzwi do mainstreamu i zagwarantował występy podczas trasy Fever Ray. Do Polski przyjechała po raz pierwszy i zagrała zdecydowanie najlepszy koncert tego wieczoru (choć był to jednocześnie występ rekordowo krótki - zaledwie 35 minut). Jej chłodne i klimatyczne kompozycje oscylujące wokół brzmienia lo-fi i noise-pop sprawiły, że fabryczne wnętrze Soho Factory idealnie współgrało z energią wydobywającą się ze sceny, na której Zola Jesus narkotyzowała nas swoim muzycznym opium. Jej operowy głos brzmiał równie mocno jak na płycie, przyprawiając nas o dreszcz emocji. Ten wieczór należał do niej.
Co do drugiego debiutanta w naszym kraju - The Drums - to potwierdziły się plotki, że na żywo brzmią nie najlepiej - choć w tym przypadku ze względu na bardzo złe nagłośnienie należałoby użyć słowa "tragicznie".
Nawet znakomity „Let’s go surfing” nie uratował sytuacji. Do Groove Armady już nie dotrwaliśmy, bojąc się kolejnego zawodu. Mimo wyprzedanych biletów frekwencja nie należała do typowo festiwalowych.
A tak prezentował się Wiley
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Subskrybuj:
Posty (Atom)