
Tak jak się spodziewaliśmy, było to przeżycie nie tylko muzyczne, ale i wizualne, bo w Hurts oprócz muzyki urzeka także ich przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i niezwykle spójny image sceniczny – na żywo oddziałujący ze zwielokrotnioną siłą. Theo Hutchcraftowi i Adamowi Andersonowi towarzyszyli na scenie oprócz perkusisty i dodatkowego klawiszowca także śpiewak operowy, który stojąc w cieniu, nieruchomo, z tyłu sceny w patetyczno-groźnej pozie odśpiewywał chórki. Bohaterowie wieczoru, jak w teledyskach perfekcyjnie wystylizowani na (jak to określają złośliwcy) młodych faszystów, spisali się fantastycznie.

Nie zaszkodziło im nawet idealne nagłośnienie, które mogłoby obnażyć ewentualne niedociągnięcia, zrozumiałe w przypadku tak młodego zespołu. Wszystko brzmiało i wyglądało idealnie, każdy dźwięk, każdy ruch głową, każde spojrzenie w bok było starannie przećwiczone i przemyślane. I nie jest to bynajmniej zarzut, bo dawno nie było zespołu tworzącego tak spójną i przemyślaną całość. Temu niebiańskiemu spektaklowi nadawało ludzką twarz ogromne zdenerwowanie wokalisty (występującego obowiązkowo w hurtsowym mundurku czyli dopasowanym garniturze i białej rozpiętej pod szyją koszuli). Drżące dłonie zaciskał nerwowo na białym grzebieniu, którym dyskretnie bawił się przez większość koncertu - właśnie takie liczne drobne smaczki składają się na ich urzekający image.
Koncert trwał niestety niecałe 40 minut, Hurts odśpiewali 8 utworów i od razu zeszli ze sceny, pozostawiając za sobą biały szaliczek, otulający wcześniej szyję wokalisty, który natychmiast przechwyciliśmy. Niestety, jak to w Niemczech, porządek musi być, ścignął nas więc zaraz pan techniczny, a my grzecznie i głupio szaliczek oddaliśmy. Ale setlista pozostała nasza!
Nagrania z koncertu na youtubie jeszcze nei znaleźliśmy, ale to oglądać możemy bez końca:
tekst: Ola Wiechnik
zdjęcia: Aleksandra Żmuda, Maciek Urbańczyk