poniedziałek, 8 marca 2010

Florence and The Machine w Stodole, 6.03.10

Ten koncert był pewniakiem. Jak się ma głos jak Florence Welch, właściwie nic już nie trzeba robić. Na szczęście Florence nie idzie na łatwiznę i oprócz karkołomnych wyczynów wokalnych, od pierwszych chwil koncertu zapewniała również pierwszej klasy doznania wizualne, biegając, tuptając i skacząc po scenie Stodoły. A biegać to ona umie. Zwłaszcza w imponujących rozmiarów szpilkach, eksponujących dodatkowo jej drugi po głosie dar od Boga, czyli niebotyczne nogi. Niestety, na warszawskim koncercie tego atutu fanom poskąpiła.



Choć na początku w nie najlepszych humorze, mocno zfochowana podczas udzielania przedkoncertowych wywiadów, już po kilku utworach wzruszona reakcjami publiczności, nie mogła przestać dziękować. A było za co, bo pękająca w szwach Stodoła zagłuszała momentami samą Florence – teksty znali chyba wszyscy, co najmniej jakby utwory Florence and The Machine można było usłyszeć co chwilę w Radiu Zet, galeriach handlowych i u każdego Turka przy kebabie. Szkoda tylko, że do naszych narodowych przypadłości należy także klaskanie – szczególnie, gdy klaszczemy nie do rytmu. Albo gdy zagłuszamy takie momenty jak początek „Dog Days”.



Na szczęście potężnemu głosowi Florence udawało się od czasu do czasu przebić przez polskie fanfary.

Wśród elementów jarmarcznych był także numer z kucaniem (na stałe obecny choćby w repertuarze Mike'a Skinnera). Nie lada sztuką jest przykucnąć jednocześnie z dwoma tysiącami osób, którym już na stojąco było ciasno. Ale udało się, był przykuc, był wykuc, było pięknie. Jedyne czego zabrakło, to może trochę więcej gitar. Harfa niby też miała struny, ale co gitara, to gitara.



Z harfą czy bez, na kolejny koncert Florence czekamy bardzo niecierpliwie!
[tekst Ola Wiechnik, zdjęcia Hubert Worobiej}