_zm_053.jpg)
Występ zorganizowano profesjonalnie i z rozmachem, tu nie ma się do czego przyczepić, publiczność dopisała, nagłośnienie (na nasze nieszczęście) działało bez zarzutu, efekty, bajery, wizualizacje, że ho, ho! Szkoda tylko, że pośród tego wszystkiego miotał się z wdziękiem rzeźnika i charyzmą osiedlowego cwaniaka Piotr Rogucki. Przerywając „muzykę” konferansjerką dowcipną niczym nasz prezydent, był ponętny jak fotel dentystyczny. Z zaangażowaniem wieszcza (jakie czasy, taki wieszcz) wyśpiewywał swoim charakterystycznym przyduszonym basem gorzkie prawdy o ludzkim życiu. A gdy doszedł do opowieści o pracującym w supersamie everymanie, który „przynosił wypłaty, do domu na spłaty/ zadłużenia bankowego bardzo regularnego” i padł na kolana, wyszeptując fragment o rozmowie owego nieszczęśnika z Bogiem, w której ów nieszczęśnik „był niemal bliski zrozumienia tajemnicy wszechstworzenia”, poruszyło się nie moje serce, ale nadwerężony spektaklem żołądek. Na szczęście potem było już głównie o dyskotekach i fajnych dziewczynach, co je „można zaprosić na sok”. Tym koncertem Coma zdecydowanie potwierdziła swoją pozycję największego polskiego agrorockowego zespołu. Przaśne dźwięki wydobywały się z gitar niczym kłosy zboża spod kos doświadczonych żniwiarzy. A, o dziwo, nowsze, bardziej „innowacyjne” kawałki wychodziły im jeszcze gorzej. Po tym wszystkim tekst hitu o spadaniu zabrzmiał zadziwiająco kojąco. Ale to pewnie dlatego, że zapowiadał bliski koniec koncertu.

A na koniec – ach, na koniec! – zespół przybrał posągowe pozy i majestatycznie przejechał na wózeczku na tle telebimowego błękitnego nieba, dając fanom okazję do ogrzania się w blasku geniuszu. Amen!
[tekst: Ola Wiechnik, fot. materiały promocyjne]