wtorek, 30 marca 2010
Flamastrowa bitwa
Secret Wars
W sobotni wieczór w Powiększeniu na przeciw siebie i białej ściany stanęły dwie ekipy walczące w streetartowych pojedynkach w ramach rozgrywek Secret Wars: jedna z Warszawy, druga z Glasgow. Uzbrojone we flamastry zaczęły bój na rysunki. Warszawiacy pod dowództwem Swanskiego postawili na wysoki poziom artystyczny, dokładność i wycyzelowane szczegóły. Chłopaki z Glasgow na spontan i dynamikę. Dlatego ciężko było podjąć ostateczną decyzję, kto wypadł lepiej. Nawet uczestnicząca w imprezie ekipa Aktivista była podzielona - jedni woleli trzymające naprawdę wysoki poziom rysunki warszawiaków, innym bardziej do gustu przypadły zaprawione alkoholowym dowcipem energiczne wrzuty glasgowczyków. O oficjalnym zwycięstwie zadecydowały głosy sędziów i publiczności. 2:1 wygrała Warszawa, która otrzymała głos jednego z sędziów oraz wielkie wsparcie od publiczności.
[syka]
wtorek, 23 marca 2010
KŁOSY WE WŁOSACH, czyli jak nie dane nam było spać na COMIE
Dawno dawno temu, a dokładniej 9 grudnia zeszłego roku na koncercie Comy w warszawskiej Arenie Ursynów z oczywistych powodów nie byliśmy, ale 22 marca do Kinoteki na premierę DVD z zapisem tegoż koncertu poszliśmy (sami nie do końca rozumiemy, jak to się stało). Poszliśmy i przepadliśmy, bo przypadły nam w udziale zaszczytne miejsca w rzędzie tuż przed zespołem. Czując na karku przyspieszone oddechy gwiazd wieczoru, nie mogliśmy ani wyjść, ani zbyt żywiołowo komentować, ani nawet w wężyka na komórce pograć. Zdrowa ludzka złośliwość (jedyne antidotum na śmiertelną dawkę polskiego rocka, jaką nam zaaplikowano), powstrzymywana ogromnym wysiłkiem, musiała w końcu eksplodować strumieniem żółci. Stąd ta pogrobowa relacja z oglądanego w marcu grudniowego koncertu.
Występ zorganizowano profesjonalnie i z rozmachem, tu nie ma się do czego przyczepić, publiczność dopisała, nagłośnienie (na nasze nieszczęście) działało bez zarzutu, efekty, bajery, wizualizacje, że ho, ho! Szkoda tylko, że pośród tego wszystkiego miotał się z wdziękiem rzeźnika i charyzmą osiedlowego cwaniaka Piotr Rogucki. Przerywając „muzykę” konferansjerką dowcipną niczym nasz prezydent, był ponętny jak fotel dentystyczny. Z zaangażowaniem wieszcza (jakie czasy, taki wieszcz) wyśpiewywał swoim charakterystycznym przyduszonym basem gorzkie prawdy o ludzkim życiu. A gdy doszedł do opowieści o pracującym w supersamie everymanie, który „przynosił wypłaty, do domu na spłaty/ zadłużenia bankowego bardzo regularnego” i padł na kolana, wyszeptując fragment o rozmowie owego nieszczęśnika z Bogiem, w której ów nieszczęśnik „był niemal bliski zrozumienia tajemnicy wszechstworzenia”, poruszyło się nie moje serce, ale nadwerężony spektaklem żołądek. Na szczęście potem było już głównie o dyskotekach i fajnych dziewczynach, co je „można zaprosić na sok”. Tym koncertem Coma zdecydowanie potwierdziła swoją pozycję największego polskiego agrorockowego zespołu. Przaśne dźwięki wydobywały się z gitar niczym kłosy zboża spod kos doświadczonych żniwiarzy. A, o dziwo, nowsze, bardziej „innowacyjne” kawałki wychodziły im jeszcze gorzej. Po tym wszystkim tekst hitu o spadaniu zabrzmiał zadziwiająco kojąco. Ale to pewnie dlatego, że zapowiadał bliski koniec koncertu.
A na koniec – ach, na koniec! – zespół przybrał posągowe pozy i majestatycznie przejechał na wózeczku na tle telebimowego błękitnego nieba, dając fanom okazję do ogrzania się w blasku geniuszu. Amen!
[tekst: Ola Wiechnik, fot. materiały promocyjne]
Występ zorganizowano profesjonalnie i z rozmachem, tu nie ma się do czego przyczepić, publiczność dopisała, nagłośnienie (na nasze nieszczęście) działało bez zarzutu, efekty, bajery, wizualizacje, że ho, ho! Szkoda tylko, że pośród tego wszystkiego miotał się z wdziękiem rzeźnika i charyzmą osiedlowego cwaniaka Piotr Rogucki. Przerywając „muzykę” konferansjerką dowcipną niczym nasz prezydent, był ponętny jak fotel dentystyczny. Z zaangażowaniem wieszcza (jakie czasy, taki wieszcz) wyśpiewywał swoim charakterystycznym przyduszonym basem gorzkie prawdy o ludzkim życiu. A gdy doszedł do opowieści o pracującym w supersamie everymanie, który „przynosił wypłaty, do domu na spłaty/ zadłużenia bankowego bardzo regularnego” i padł na kolana, wyszeptując fragment o rozmowie owego nieszczęśnika z Bogiem, w której ów nieszczęśnik „był niemal bliski zrozumienia tajemnicy wszechstworzenia”, poruszyło się nie moje serce, ale nadwerężony spektaklem żołądek. Na szczęście potem było już głównie o dyskotekach i fajnych dziewczynach, co je „można zaprosić na sok”. Tym koncertem Coma zdecydowanie potwierdziła swoją pozycję największego polskiego agrorockowego zespołu. Przaśne dźwięki wydobywały się z gitar niczym kłosy zboża spod kos doświadczonych żniwiarzy. A, o dziwo, nowsze, bardziej „innowacyjne” kawałki wychodziły im jeszcze gorzej. Po tym wszystkim tekst hitu o spadaniu zabrzmiał zadziwiająco kojąco. Ale to pewnie dlatego, że zapowiadał bliski koniec koncertu.
A na koniec – ach, na koniec! – zespół przybrał posągowe pozy i majestatycznie przejechał na wózeczku na tle telebimowego błękitnego nieba, dając fanom okazję do ogrzania się w blasku geniuszu. Amen!
[tekst: Ola Wiechnik, fot. materiały promocyjne]
wtorek, 9 marca 2010
ciuchy i figurki plus pan biedrona
Dzień przed występem opisywanej poniżej Florence & The Machine, dość liczna aktivistowa ekipa stawiła się na urodzinowej imprezie Turbokolor. Zaprzyjaźniona marka ubraniowa świętowała trzecią rocznicę powstania i z tej okazji prezentowała we wnętrzach warszawskich 1500 metrów do wynajęcia swoją najnowszą kolekcję. Ciuchy jakoś nas nie powaliły. Zwłaszcza, że w kwestiach ubraniowych Swanski i ekipa zdecydowanie zaniedbują dziewczęta! Modele (krewni i znajomi)zaprezentowali przede wszystkim tiszerty, które razem ze Swanskim zaprojektowali inni artyści m.in. Brytyjczyk Will Barras. Tiszerty bardzo fajne, ale w sklepie wyglądają lepiej niż na pokazie, dziwne.
Drugą atrakcją imprezy był pokaz customizowanych vinylowych figurek zaprezentowanych przez Vinyl Canvas. Figurki jako specyficzne malarskie płótno rysownicy i artyści nurtu urban wykorzystują coraz częściej. Na wystawie zaprezentowano część kolekcji zgromadzonej przez Vinyl Canvas - m.in. prace Trusta, Swanskiego, Denisa Wojdy, czy Oteckiego. Cieszymy się, że urzędująca na co dzień we Wrocławiu ekipa vinylowych customów wreszcie przyjechała do stolicy.
Ostatnim punktem imprezy był występ pana biedrony czyli występującego w dość przerażającym stroju lateksowej biedronki Ronnieisma. Zaprezentował on wizualno-muzyczny performance, podczas którego generował muzykę miętosząc pluszowe zabawki.
[syka]
poniedziałek, 8 marca 2010
Florence and The Machine w Stodole, 6.03.10
Ten koncert był pewniakiem. Jak się ma głos jak Florence Welch, właściwie nic już nie trzeba robić. Na szczęście Florence nie idzie na łatwiznę i oprócz karkołomnych wyczynów wokalnych, od pierwszych chwil koncertu zapewniała również pierwszej klasy doznania wizualne, biegając, tuptając i skacząc po scenie Stodoły. A biegać to ona umie. Zwłaszcza w imponujących rozmiarów szpilkach, eksponujących dodatkowo jej drugi po głosie dar od Boga, czyli niebotyczne nogi. Niestety, na warszawskim koncercie tego atutu fanom poskąpiła.
Choć na początku w nie najlepszych humorze, mocno zfochowana podczas udzielania przedkoncertowych wywiadów, już po kilku utworach wzruszona reakcjami publiczności, nie mogła przestać dziękować. A było za co, bo pękająca w szwach Stodoła zagłuszała momentami samą Florence – teksty znali chyba wszyscy, co najmniej jakby utwory Florence and The Machine można było usłyszeć co chwilę w Radiu Zet, galeriach handlowych i u każdego Turka przy kebabie. Szkoda tylko, że do naszych narodowych przypadłości należy także klaskanie – szczególnie, gdy klaszczemy nie do rytmu. Albo gdy zagłuszamy takie momenty jak początek „Dog Days”.
Na szczęście potężnemu głosowi Florence udawało się od czasu do czasu przebić przez polskie fanfary.
Wśród elementów jarmarcznych był także numer z kucaniem (na stałe obecny choćby w repertuarze Mike'a Skinnera). Nie lada sztuką jest przykucnąć jednocześnie z dwoma tysiącami osób, którym już na stojąco było ciasno. Ale udało się, był przykuc, był wykuc, było pięknie. Jedyne czego zabrakło, to może trochę więcej gitar. Harfa niby też miała struny, ale co gitara, to gitara.
Z harfą czy bez, na kolejny koncert Florence czekamy bardzo niecierpliwie!
[tekst Ola Wiechnik, zdjęcia Hubert Worobiej}
Choć na początku w nie najlepszych humorze, mocno zfochowana podczas udzielania przedkoncertowych wywiadów, już po kilku utworach wzruszona reakcjami publiczności, nie mogła przestać dziękować. A było za co, bo pękająca w szwach Stodoła zagłuszała momentami samą Florence – teksty znali chyba wszyscy, co najmniej jakby utwory Florence and The Machine można było usłyszeć co chwilę w Radiu Zet, galeriach handlowych i u każdego Turka przy kebabie. Szkoda tylko, że do naszych narodowych przypadłości należy także klaskanie – szczególnie, gdy klaszczemy nie do rytmu. Albo gdy zagłuszamy takie momenty jak początek „Dog Days”.
Na szczęście potężnemu głosowi Florence udawało się od czasu do czasu przebić przez polskie fanfary.
Wśród elementów jarmarcznych był także numer z kucaniem (na stałe obecny choćby w repertuarze Mike'a Skinnera). Nie lada sztuką jest przykucnąć jednocześnie z dwoma tysiącami osób, którym już na stojąco było ciasno. Ale udało się, był przykuc, był wykuc, było pięknie. Jedyne czego zabrakło, to może trochę więcej gitar. Harfa niby też miała struny, ale co gitara, to gitara.
Z harfą czy bez, na kolejny koncert Florence czekamy bardzo niecierpliwie!
[tekst Ola Wiechnik, zdjęcia Hubert Worobiej}
wtorek, 2 marca 2010
26.02 Berlin: HURTS - tak dobre, że aż boli
Zakochani od pierwszego wejrzenia i usłyszenia w zespole Hurts (nie jesteśmy zresztą wyjątkiem bo Hurts zajął czwarte miejsce na liście BBC „Sound of 2010” zanim zdążył wydać choćby singiel), zapragnęliśmy ich zobaczyć na żywo przy pierwszej możliwej okazji. I udało nam się, choć nie przy pierwszej ale przy trzeciej, bo w zeszły piątek w berlińskim klubie Magnet mieliśmy szczęście przeżyć ich trzeci w karierze koncert.
Tak jak się spodziewaliśmy, było to przeżycie nie tylko muzyczne, ale i wizualne, bo w Hurts oprócz muzyki urzeka także ich przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i niezwykle spójny image sceniczny – na żywo oddziałujący ze zwielokrotnioną siłą. Theo Hutchcraftowi i Adamowi Andersonowi towarzyszyli na scenie oprócz perkusisty i dodatkowego klawiszowca także śpiewak operowy, który stojąc w cieniu, nieruchomo, z tyłu sceny w patetyczno-groźnej pozie odśpiewywał chórki. Bohaterowie wieczoru, jak w teledyskach perfekcyjnie wystylizowani na (jak to określają złośliwcy) młodych faszystów, spisali się fantastycznie.
Nie zaszkodziło im nawet idealne nagłośnienie, które mogłoby obnażyć ewentualne niedociągnięcia, zrozumiałe w przypadku tak młodego zespołu. Wszystko brzmiało i wyglądało idealnie, każdy dźwięk, każdy ruch głową, każde spojrzenie w bok było starannie przećwiczone i przemyślane. I nie jest to bynajmniej zarzut, bo dawno nie było zespołu tworzącego tak spójną i przemyślaną całość. Temu niebiańskiemu spektaklowi nadawało ludzką twarz ogromne zdenerwowanie wokalisty (występującego obowiązkowo w hurtsowym mundurku czyli dopasowanym garniturze i białej rozpiętej pod szyją koszuli). Drżące dłonie zaciskał nerwowo na białym grzebieniu, którym dyskretnie bawił się przez większość koncertu - właśnie takie liczne drobne smaczki składają się na ich urzekający image.
Koncert trwał niestety niecałe 40 minut, Hurts odśpiewali 8 utworów i od razu zeszli ze sceny, pozostawiając za sobą biały szaliczek, otulający wcześniej szyję wokalisty, który natychmiast przechwyciliśmy. Niestety, jak to w Niemczech, porządek musi być, ścignął nas więc zaraz pan techniczny, a my grzecznie i głupio szaliczek oddaliśmy. Ale setlista pozostała nasza!
Nagrania z koncertu na youtubie jeszcze nei znaleźliśmy, ale to oglądać możemy bez końca:
tekst: Ola Wiechnik
zdjęcia: Aleksandra Żmuda, Maciek Urbańczyk
Tak jak się spodziewaliśmy, było to przeżycie nie tylko muzyczne, ale i wizualne, bo w Hurts oprócz muzyki urzeka także ich przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i niezwykle spójny image sceniczny – na żywo oddziałujący ze zwielokrotnioną siłą. Theo Hutchcraftowi i Adamowi Andersonowi towarzyszyli na scenie oprócz perkusisty i dodatkowego klawiszowca także śpiewak operowy, który stojąc w cieniu, nieruchomo, z tyłu sceny w patetyczno-groźnej pozie odśpiewywał chórki. Bohaterowie wieczoru, jak w teledyskach perfekcyjnie wystylizowani na (jak to określają złośliwcy) młodych faszystów, spisali się fantastycznie.
Nie zaszkodziło im nawet idealne nagłośnienie, które mogłoby obnażyć ewentualne niedociągnięcia, zrozumiałe w przypadku tak młodego zespołu. Wszystko brzmiało i wyglądało idealnie, każdy dźwięk, każdy ruch głową, każde spojrzenie w bok było starannie przećwiczone i przemyślane. I nie jest to bynajmniej zarzut, bo dawno nie było zespołu tworzącego tak spójną i przemyślaną całość. Temu niebiańskiemu spektaklowi nadawało ludzką twarz ogromne zdenerwowanie wokalisty (występującego obowiązkowo w hurtsowym mundurku czyli dopasowanym garniturze i białej rozpiętej pod szyją koszuli). Drżące dłonie zaciskał nerwowo na białym grzebieniu, którym dyskretnie bawił się przez większość koncertu - właśnie takie liczne drobne smaczki składają się na ich urzekający image.
Koncert trwał niestety niecałe 40 minut, Hurts odśpiewali 8 utworów i od razu zeszli ze sceny, pozostawiając za sobą biały szaliczek, otulający wcześniej szyję wokalisty, który natychmiast przechwyciliśmy. Niestety, jak to w Niemczech, porządek musi być, ścignął nas więc zaraz pan techniczny, a my grzecznie i głupio szaliczek oddaliśmy. Ale setlista pozostała nasza!
Nagrania z koncertu na youtubie jeszcze nei znaleźliśmy, ale to oglądać możemy bez końca:
tekst: Ola Wiechnik
zdjęcia: Aleksandra Żmuda, Maciek Urbańczyk
Subskrybuj:
Posty (Atom)