Kultura hip-hop w Polsce, zazwyczaj nie ma zbyt wiele wspólnego z... kulturą. I nie chodzi tu o żadne - sztuczne - podziały na jasna i ciemną stronę, prawdziwych i nieprawdziwych czy trueschool i hip-hopolo. Pewien mądry muzyk powiedział kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak stara i nowa szkoła, rozchodzi się o to czy ktoś w ogóle uczęszczał do szkoły.
Większość bywalców wrocławskiego Rap Szaletu podstawówkę, liceum, a nawet studia ma zwykle już za sobą. Pośród stolików rozstawionych u stóp Wzgórza Polskiego biegają ich dzieciaki i czworonogi, między parasolami fruwa freesbee, a wszędzie roznosi się zapach pieczonych na grillu hamburgerów. Ową - uprzyjemnianą jeszcze domowymi wypiekami i sporym wyborem napitków - sielską atmosferę budują ludzie, którzy co miesiąc tłumnie przybywają pod zabytkowy szalet, by posłuchać właśnie hip-hopu. Zaproszeni za adaptery goście nie kierują się z kolei żadnymi stylistycznymi rozróżnieniami. Znane tylko z kaset, polskie klasyki mieszają się ze współczesnymi, rozklekotanymi produkcjami, a nowojorskie, boom-bapowe szlagiery przeplatają się z hymnami francuskich przedmieść. Sztuczne rybki pływają po ustawionym przed didżejką akwarium, ktoś nawija do słuchawek, a głowy zebranych - jak okiem sięgnąć - wszystkie ruszają się do bitu. Gołym uchem słychać, że odpowiadający za selekcję podczas czerwcowej edycji, Spisek Jednego, Kotune, SebLove, MówMiMike i Teskko odrobili swoje lekcje z historii rapu. Ubranym w okulary przeciwsłoneczne, okiem widać natomiast, że hip-hopowa kultura ma się na Dolnym Śląsku nad wyraz dobrze.
tekst: Filip Kalinowski, foto: Filip Basara
środa, 20 czerwca 2012
wtorek, 12 czerwca 2012
Orange Warsaw Festival @ Warszawa, Pepsi Arena, 09-10.06.2012
Pomarańcza Festiwal za nami! Piotr Metz, dyrektor artystyczny, chwalił się, że OWF to jedyny duży festiwal, który nie wymaga wyprawy na lotnisko, bagno, czy gdzieś poza miasto. W tym roku było nam to wyjątkowo na rękę, choć nie obyło się bez dylematu: Stadion Legii, czy stadiony Mistrzostw Europy. Pierwszego dnia festiwalu wygrał jednak piłkoszał, może też dlatego, że nad legendę hip-hopu, De La Soula, grającego o godzinie 19.00, organizatorzy wyżej postawili Linkin Park, a na to się nie godzimy. Drugi dzień to również kompromis, jednak tym razem przyciągnięci szczególnie jednym nazwiskiem wybraliśmy stadion Legii. Oczywiście nazwisko to brzmiało Lauryn Hill. Ms. Lauryn Hill. „Pani” bo inaczej nie można się do niej odezwać, w przeciwnym wypadku z koncertu nici. Napięcie „wyjdzie, czy nie wyjdzie” towarzyszyło nam do ostatniej chwili. Zwłaszcza, że trzy zespoły na rozgrzewkę: Clock Machine, Power of Trinity i Kamp! grały w strugach deszczu i dla właściwie żadnej publiczności.
Czarne soulowe serca przegoniły chmury. Najpierw didżej, który rozkręcał zmokniętych hitami rap/reggae, potem do didżeja dołączał na raty zespół, no i wreszcie sama gwiazda. Energicznie, starym materiałem zagranym w zupełnie nowy sposób, Laurny Hill z zespołem rozbujała nawet tych, którzy dobrze nie wiedzieli, kim ta pani jest.
Powoli napalone na Prodigy dzieciaki zaczęły machać prawą ręką w górę i w dół, a nawet bujać się do rytmu. A kiedy byliśmy już pewni, że niechętna wielkim festiwalom artystka zejdzie po pół godziny, ta zapytała: „Czy znacie Fugees”? No a ludzie znali Fugees. A nic tak nie działa na festiwalową publikę, jak odgrzewane kotlety, zwłaszcza te świetnie przyrządzone.
Koncert się skończył, a deszcz zaczął padać od nowa, dlatego też Prodigy lepiej było oglądać z trybun. Zwłaszcza że spektakl Maxima i Keitha Flinta można było zobaczyć już w Polsce kilka razy. Choć artyści odgrywają je doskonale, to misterium z reguły ma taki sam przebieg. „All my Polish wariors” wiedzą kiedy klęknąć, kiedy podskoczyć, wreszcie – kiedy robić młyn, choć z tym był pewien problem, bo znad sceny powiewał zakaz „No Pogo, No Crowd Surfing!” Dzieciaki, to nie Woodstock.
Skończyło się na secie didżejskim Groove Aramady – także w strugach deszczu. Ale my wtedy grzecznie spływaliśmy już w potokach wody do domu, bo przecież relacja sama się nie napisze.
Garbage
Linkin Park
Ms. Lauryn Hill
Prodigy
tekst: Aleksander Hudzik, foto: Bartosz Bajerski/www.bajerski.org
Czarne soulowe serca przegoniły chmury. Najpierw didżej, który rozkręcał zmokniętych hitami rap/reggae, potem do didżeja dołączał na raty zespół, no i wreszcie sama gwiazda. Energicznie, starym materiałem zagranym w zupełnie nowy sposób, Laurny Hill z zespołem rozbujała nawet tych, którzy dobrze nie wiedzieli, kim ta pani jest.
Powoli napalone na Prodigy dzieciaki zaczęły machać prawą ręką w górę i w dół, a nawet bujać się do rytmu. A kiedy byliśmy już pewni, że niechętna wielkim festiwalom artystka zejdzie po pół godziny, ta zapytała: „Czy znacie Fugees”? No a ludzie znali Fugees. A nic tak nie działa na festiwalową publikę, jak odgrzewane kotlety, zwłaszcza te świetnie przyrządzone.
Koncert się skończył, a deszcz zaczął padać od nowa, dlatego też Prodigy lepiej było oglądać z trybun. Zwłaszcza że spektakl Maxima i Keitha Flinta można było zobaczyć już w Polsce kilka razy. Choć artyści odgrywają je doskonale, to misterium z reguły ma taki sam przebieg. „All my Polish wariors” wiedzą kiedy klęknąć, kiedy podskoczyć, wreszcie – kiedy robić młyn, choć z tym był pewien problem, bo znad sceny powiewał zakaz „No Pogo, No Crowd Surfing!” Dzieciaki, to nie Woodstock.
Skończyło się na secie didżejskim Groove Aramady – także w strugach deszczu. Ale my wtedy grzecznie spływaliśmy już w potokach wody do domu, bo przecież relacja sama się nie napisze.
Garbage
Linkin Park
Ms. Lauryn Hill
Prodigy
tekst: Aleksander Hudzik, foto: Bartosz Bajerski/www.bajerski.org
czwartek, 7 czerwca 2012
Selector @ Kraków, 01-02.06.2012
Pierwszy czerwcowy weekend minął pod znakiem elektroniki, a to za sprawą czwartej edycji krakowskiego Selectora. Organizatorzy postawili w tym roku na nowoczesność i zadbali o kompleksowe przygotowanie nagłośnienia i oprawy wizualnej. Nie można było się jednak oprzeć wrażeniu, że frekwencja nie spełniła oczekiwań organizatorów, ale przełożyło się to na ogólny komfort korzystania z festiwalowej infrastruktury.
Podziwianie muzycznych atrakcji rozpoczęliśmy od obejrzenia dwóch wykonawców uprawiających (dogorywający powoli) chillwave. Pierwszy z nich, Com Truise, wypadł dość blado. Błędem było prezentowanie go na największej scenie bez jakiejkolwiek oprawy wizualnej. Jego kompozycyjne okazały się ulotne i totalnie niedopasowane do marnej, krakowskiej aury. Następnie na scenie pojawili się dowodzeni przez Alana Palomo Neon Indian, którzy przyjechali na fali swojego zeszłorocznego hitu, „Polish Girl”. Ich występ okazał się o niebo lepszy niż ten na zeszłorocznym Off Festivalu, ale nadal pozostawiał uczucie niedosytu. Oba wymienione projekty o wiele lepiej sprawdziłyby się w klubowych warunkach.
Trochę później na Cyan Stage wystąpili Chase and Status, którzy swoim drum’n’bassem porwali publiczność, mimo że ich występ był w stu procentach przewidywalny. MC Rage, wspomagający duet producentów, okazał się jednak na tyle charyzmatyczny, że skutecznie pobudził krakowską publikę. Stawkę na scenie głównej zamknęli Brytyjczycy z Hadouken! (na zdjęciu), którzy zaserwowali niezbyt strawną mieszankę rave’u i grime’u, przerywaną absurdalnymi okrzykami frontmana.
Honor pierwszego dnia festiwalu uratowali wykonawcy z mniejszej sceny. Redinho zaczarował nas swoim UK funkiem z domieszką robotycznych wokali, a Stay+ zaintrygował, inspirowanymi witch housem mrocznymi brzmieniami. Nieźle wypadł też Totally Enormous Extinct Dinosaurs, ale chęć znalezienia się w łóżku zwyciężyła z jego electropopowymi rytmami.
Drugi dzień otworzył występ We Call It a Sound, którzy konsekwentnie rozbudowują swoje brzmienie i inkorporują nowe gatunki. Niewiele im brakuje, żeby rozstać się z łatką „nadziei polskiej alternatywy” i przeistoczyć się w „zespół z prawdziwego zdarzenia”. Mocno smuciła za to frekwencja na ich występie (na początku koncertu więcej było fotografów pod sceną niż zwykłej publiczności).
Na największej ze scen zdążyli rozgościć się Niki and the Dove. Ich świeżo wydany debiut to wciągająca wycieczka po skandynawskich dyskotekach, która łączy w sobie echa ABBY i The Knife. Niezwykle uroczy duet (o czym będziecie mogli się przekonać w wywiadzie, który niedługo ujrzy światło dzienne) zaprezentował się od najlepszej strony i pokazał dlaczego zapewnił sobie miejsce w zestawieniach tegorocznych, muzycznych sensacji.
Występ szwedzkiego zespołu był jednak tylko preludium do najlepszego występu festiwalu. Portugalski kolektyw Buraka Som Sistema, dosłownie od pierwszej sekundy porwał tłumy. Ich inspirowana angolskim Kuduro muzyka rozbujała na ponad godzinę cały namiot. Trójka charyzmatycznych wokalistów, dwóch perkusistów i odpowiedzialny za elektronikę J-WOW byli pod ogromnym wrażeniem entuzjastycznego przyjęcia. Występ zwieńczyło wpuszczenie na scenę kilkudziesięciu wybranych z publiki dziewcząt, które niemal rozniosły sprzęt na kawałki. Zespół wyraźnie nie chciał zejść ze sceny i zagrał co najmniej cztery utwory anonsowane je jako „ostatni tego wieczoru”. Pod koniec występu trudno było uwierzyć, że jest dopiero dziewiąta wieczorem, a nie rano.
Niewypałem okazał się z kolei mocno oczekiwany występ Miike Snow. Zespołowi trudno było spójnie połączyć rozstrzelony stylistycznie materiał, a przewodzący formacji Andrew Wyatt wydawał się mocno rozkojarzony. Bardzo dobrze wypadli z kolei panowie z Magnetic Man. Dubstepowa supergrupa zaserwowała publiczności set pełen głębokich basów i wokalnych hooków. Trudno się jednak było oprzeć wrażeniu, że większość kawałków puszczana była wprost z Winampa.
Kolejną sensacją tego wieczoru okazali się młodzi Brytyjczycy z Disclosure, którzy wystąpili na Magenta Stage. W mistrzowski sposób zmieszali ze sobą future garage i dubstep. Aż trudno uwierzyć, że zaczęli tworzyć muzykę klubową, nie bywając w klubach prawie wcale (młodszy z braci skończył 18 lat dopiero kilka tygodni temu). Z niecierpliwością czekamy na ich długogrający debiut i występ w klubowych warunkach.
Trudno przeboleć fakt, że tegoroczny Selector zdążył się skończyć w momencie, w którym dopiero zaczął się rozkręcać. Mimo, że największe gwiazdy festiwalu wypadły dość umiarkowanie, organizatorom udało się pokazać dużo młodszych i ciekawych wykonawców. Trzeba też odnotować świetne techniczne przygotowanie imprezy. Czekamy już na przyszłoroczną edycję, żeby zobaczyć, czy te tendencję się utrzymają.
tekst: Cyryl Rozwadowski, foto: materiały organizatora
Podziwianie muzycznych atrakcji rozpoczęliśmy od obejrzenia dwóch wykonawców uprawiających (dogorywający powoli) chillwave. Pierwszy z nich, Com Truise, wypadł dość blado. Błędem było prezentowanie go na największej scenie bez jakiejkolwiek oprawy wizualnej. Jego kompozycyjne okazały się ulotne i totalnie niedopasowane do marnej, krakowskiej aury. Następnie na scenie pojawili się dowodzeni przez Alana Palomo Neon Indian, którzy przyjechali na fali swojego zeszłorocznego hitu, „Polish Girl”. Ich występ okazał się o niebo lepszy niż ten na zeszłorocznym Off Festivalu, ale nadal pozostawiał uczucie niedosytu. Oba wymienione projekty o wiele lepiej sprawdziłyby się w klubowych warunkach.
Trochę później na Cyan Stage wystąpili Chase and Status, którzy swoim drum’n’bassem porwali publiczność, mimo że ich występ był w stu procentach przewidywalny. MC Rage, wspomagający duet producentów, okazał się jednak na tyle charyzmatyczny, że skutecznie pobudził krakowską publikę. Stawkę na scenie głównej zamknęli Brytyjczycy z Hadouken! (na zdjęciu), którzy zaserwowali niezbyt strawną mieszankę rave’u i grime’u, przerywaną absurdalnymi okrzykami frontmana.
Honor pierwszego dnia festiwalu uratowali wykonawcy z mniejszej sceny. Redinho zaczarował nas swoim UK funkiem z domieszką robotycznych wokali, a Stay+ zaintrygował, inspirowanymi witch housem mrocznymi brzmieniami. Nieźle wypadł też Totally Enormous Extinct Dinosaurs, ale chęć znalezienia się w łóżku zwyciężyła z jego electropopowymi rytmami.
Drugi dzień otworzył występ We Call It a Sound, którzy konsekwentnie rozbudowują swoje brzmienie i inkorporują nowe gatunki. Niewiele im brakuje, żeby rozstać się z łatką „nadziei polskiej alternatywy” i przeistoczyć się w „zespół z prawdziwego zdarzenia”. Mocno smuciła za to frekwencja na ich występie (na początku koncertu więcej było fotografów pod sceną niż zwykłej publiczności).
Na największej ze scen zdążyli rozgościć się Niki and the Dove. Ich świeżo wydany debiut to wciągająca wycieczka po skandynawskich dyskotekach, która łączy w sobie echa ABBY i The Knife. Niezwykle uroczy duet (o czym będziecie mogli się przekonać w wywiadzie, który niedługo ujrzy światło dzienne) zaprezentował się od najlepszej strony i pokazał dlaczego zapewnił sobie miejsce w zestawieniach tegorocznych, muzycznych sensacji.
Występ szwedzkiego zespołu był jednak tylko preludium do najlepszego występu festiwalu. Portugalski kolektyw Buraka Som Sistema, dosłownie od pierwszej sekundy porwał tłumy. Ich inspirowana angolskim Kuduro muzyka rozbujała na ponad godzinę cały namiot. Trójka charyzmatycznych wokalistów, dwóch perkusistów i odpowiedzialny za elektronikę J-WOW byli pod ogromnym wrażeniem entuzjastycznego przyjęcia. Występ zwieńczyło wpuszczenie na scenę kilkudziesięciu wybranych z publiki dziewcząt, które niemal rozniosły sprzęt na kawałki. Zespół wyraźnie nie chciał zejść ze sceny i zagrał co najmniej cztery utwory anonsowane je jako „ostatni tego wieczoru”. Pod koniec występu trudno było uwierzyć, że jest dopiero dziewiąta wieczorem, a nie rano.
Niewypałem okazał się z kolei mocno oczekiwany występ Miike Snow. Zespołowi trudno było spójnie połączyć rozstrzelony stylistycznie materiał, a przewodzący formacji Andrew Wyatt wydawał się mocno rozkojarzony. Bardzo dobrze wypadli z kolei panowie z Magnetic Man. Dubstepowa supergrupa zaserwowała publiczności set pełen głębokich basów i wokalnych hooków. Trudno się jednak było oprzeć wrażeniu, że większość kawałków puszczana była wprost z Winampa.
Kolejną sensacją tego wieczoru okazali się młodzi Brytyjczycy z Disclosure, którzy wystąpili na Magenta Stage. W mistrzowski sposób zmieszali ze sobą future garage i dubstep. Aż trudno uwierzyć, że zaczęli tworzyć muzykę klubową, nie bywając w klubach prawie wcale (młodszy z braci skończył 18 lat dopiero kilka tygodni temu). Z niecierpliwością czekamy na ich długogrający debiut i występ w klubowych warunkach.
Trudno przeboleć fakt, że tegoroczny Selector zdążył się skończyć w momencie, w którym dopiero zaczął się rozkręcać. Mimo, że największe gwiazdy festiwalu wypadły dość umiarkowanie, organizatorom udało się pokazać dużo młodszych i ciekawych wykonawców. Trzeba też odnotować świetne techniczne przygotowanie imprezy. Czekamy już na przyszłoroczną edycję, żeby zobaczyć, czy te tendencję się utrzymają.
tekst: Cyryl Rozwadowski, foto: materiały organizatora
środa, 6 czerwca 2012
DJ Yoda, Piknik Kulturalny @ Królikarnia, Warszawa, 02.06.12
Ponieważ pod domem naszego fotografa zauważył mnie funkcjonariusz policji – co jak sam wyjaśnił było wystarczającym powodem 40-minutowej rewizji – do Królikarni dotarliśmy dopiero pod koniec kolejnej edycji pikniku Co Jest Grane. Zamiast słuchać KaCeZeta i Mazolewskiego, spędzaliśmy czas w asyście dwóch spostrzegawczych funkcjonariuszy, których żywo interesowała i eugenika, i zawód dziennikarza, i numery seryjne naszych telefonów i laptopów. Nas natomiast, ze względu na wczesnoczerwcową aurę, interesowało jedynie dotarcie na Mokotów, wypożyczenie koca i zjedzenie czegoś ciepłego.
Pudełko zimnego (dzikiego) ryżu nie było co prawda tym, czego oczekiwaliśmy, ale atmosfera panująca w parku – jak co roku – napawała jedynie pozytywną energią. Trwający właśnie występ Fisza, Emade i Eproma zastanowił nas tymczasem, co sobie w tej chwili myśli goszczący po raz pierwszy w Polsce angielski DJ, kiedy słyszy ze sceny dźwięki do złudzenia przypominające Beastie Boysów. I to nie raz, w hołdzie dla zwiedzającego dziś intergalaktyczne przestrzenie Adam Yaucha, ale przez bite pół koncertu. Jeśli jednak DJ Yoda ma tak otwartą głowę, jak szerokie są jego horyzonty muzyczne, to może zrozumiał specyficzny kontekst najnowszej płyty braci Waglewskich. W formie kilkudziesięciominutowej selekcji brytyjski magik gramofonów przedstawił krótką acz intensywną lekcję muzyki rozrywkowej ostatniego półwiecza. Od rozpoczynającego jego show „Marszu Imperium” po (niestety ściszony przez akustyków) finał, Duncan Beiny łączył ze sobą wszystko, co tylko wpadło mu pod igłę. Bill Haley szedł pod rękę z Diplo, bluesowe zaśpiewy podbijał klubowy rytm, a w popowe szlagiery wwiercał się dubstepowy bas. Nam najbardziej podobały się zwięzłe, gęsto cięte elementarze reggae i hip-hopu, ale nawet fani kreskówkowych melodyjek mogli tego dnia znaleźć w Królikarni coś dla siebie. I choć czasami mash-upowy natłok elementów bardziej męczył niż porywał, to stać w miejscu do tego, co grał ten nie przypominający z wyglądu mistrza Jedi Angol, po prostu się nie dało. Moc tego dnia nie odstępowała go na krok i tylko szkoda, że telebim przeszedł wieczorem na ciemną stronę, bo ciekawość tego, co robił za mikserem, nawet na chwilę nie dawała nam spokoju.
tekst: Filip Kalinowski
Pudełko zimnego (dzikiego) ryżu nie było co prawda tym, czego oczekiwaliśmy, ale atmosfera panująca w parku – jak co roku – napawała jedynie pozytywną energią. Trwający właśnie występ Fisza, Emade i Eproma zastanowił nas tymczasem, co sobie w tej chwili myśli goszczący po raz pierwszy w Polsce angielski DJ, kiedy słyszy ze sceny dźwięki do złudzenia przypominające Beastie Boysów. I to nie raz, w hołdzie dla zwiedzającego dziś intergalaktyczne przestrzenie Adam Yaucha, ale przez bite pół koncertu. Jeśli jednak DJ Yoda ma tak otwartą głowę, jak szerokie są jego horyzonty muzyczne, to może zrozumiał specyficzny kontekst najnowszej płyty braci Waglewskich. W formie kilkudziesięciominutowej selekcji brytyjski magik gramofonów przedstawił krótką acz intensywną lekcję muzyki rozrywkowej ostatniego półwiecza. Od rozpoczynającego jego show „Marszu Imperium” po (niestety ściszony przez akustyków) finał, Duncan Beiny łączył ze sobą wszystko, co tylko wpadło mu pod igłę. Bill Haley szedł pod rękę z Diplo, bluesowe zaśpiewy podbijał klubowy rytm, a w popowe szlagiery wwiercał się dubstepowy bas. Nam najbardziej podobały się zwięzłe, gęsto cięte elementarze reggae i hip-hopu, ale nawet fani kreskówkowych melodyjek mogli tego dnia znaleźć w Królikarni coś dla siebie. I choć czasami mash-upowy natłok elementów bardziej męczył niż porywał, to stać w miejscu do tego, co grał ten nie przypominający z wyglądu mistrza Jedi Angol, po prostu się nie dało. Moc tego dnia nie odstępowała go na krok i tylko szkoda, że telebim przeszedł wieczorem na ciemną stronę, bo ciekawość tego, co robił za mikserem, nawet na chwilę nie dawała nam spokoju.
tekst: Filip Kalinowski
Konkurs STREET TALENT rozwiązany!
Po burzliwych obradach jury składajacego się ze Zbioka, ekipy Asphalt Bikes i naszej redakcji, wybraliśmy zwycięzców w konkursie Street Talent. Wszystkie nadesłane prace były świetne, a oto najlepsi:
1. miejsce: Paweł Mildner
2. miejsce: Igor Chołda (aka Aqualoopa)
3. miejsce: Marta Wajda
W najbliższą sobotę 9 czerwca w warszawskim concept store Asphalt Bikes przy ul. Leszczyńskiej 12, odbędzie się finał konkursu STREET TALENT 2012. Przez cały dzień zwycięzca odtwarzał będzie swój inspirowany ostrym kołem projekt na ścianie sklepu Asphalt Bikes. Organizatorzy zapowiadają przygotowanie niespodzianek dla gości, którzy tego dnia odwiedzą sklep. Po południu zostaną przyznane nagrody dla zwycięzców, przygotowane przez organizatorów i sponsorów. Wieczorem w Cudzie Nad Wisłą będzie można zobaczyć pozostałe prace konkursowe oraz do rana bawić się przy elektronice najwyższej próby.
Zagrają:
*dzień (Asphalt Bikes) Ment XXL (Rasmentalism) http://www.facebook.com/mentxxlbeats
*wieczór (Cud Nad Wisłą) Music Of The Future www.facebook.com/events/422506827778926/
1. miejsce: Paweł Mildner
2. miejsce: Igor Chołda (aka Aqualoopa)
3. miejsce: Marta Wajda
W najbliższą sobotę 9 czerwca w warszawskim concept store Asphalt Bikes przy ul. Leszczyńskiej 12, odbędzie się finał konkursu STREET TALENT 2012. Przez cały dzień zwycięzca odtwarzał będzie swój inspirowany ostrym kołem projekt na ścianie sklepu Asphalt Bikes. Organizatorzy zapowiadają przygotowanie niespodzianek dla gości, którzy tego dnia odwiedzą sklep. Po południu zostaną przyznane nagrody dla zwycięzców, przygotowane przez organizatorów i sponsorów. Wieczorem w Cudzie Nad Wisłą będzie można zobaczyć pozostałe prace konkursowe oraz do rana bawić się przy elektronice najwyższej próby.
Zagrają:
*dzień (Asphalt Bikes) Ment XXL (Rasmentalism) http://www.facebook.com/mentxxlbeats
*wieczór (Cud Nad Wisłą) Music Of The Future www.facebook.com/events/422506827778926/
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Red Bull Tourbus: Tajny koncert VAVAMUFFIN @ Bytom, 01.06.2012
Lokalizacja ostatniego Tajnego Koncertu zespołu Vavamuffin w piątkowy wieczór przestała być sekretem. Wieża szybu Krystyna o charakterystycznym kształcie młota górniczego - jeden z 7 cudów architektury Śląska - stała się świadkiem trzeciego przystanku Red Bull Tourbus Tajne Koncerty. Zobaczcie, jak było!
foto: Łukasz Nazdraczew/Red Bull Content Pool2
Subskrybuj:
Posty (Atom)