środa, 6 czerwca 2012

DJ Yoda, Piknik Kulturalny @ Królikarnia, Warszawa, 02.06.12

Ponieważ pod domem naszego fotografa zauważył mnie funkcjonariusz policji – co jak sam wyjaśnił było wystarczającym powodem 40-minutowej rewizji – do Królikarni dotarliśmy dopiero pod koniec kolejnej edycji pikniku Co Jest Grane. Zamiast słuchać KaCeZeta i Mazolewskiego, spędzaliśmy czas w asyście dwóch spostrzegawczych funkcjonariuszy, których żywo interesowała i eugenika, i zawód dziennikarza, i numery seryjne naszych telefonów i laptopów. Nas natomiast, ze względu na wczesnoczerwcową aurę, interesowało jedynie dotarcie na Mokotów, wypożyczenie koca i zjedzenie czegoś ciepłego.

Pudełko zimnego (dzikiego) ryżu nie było co prawda tym, czego oczekiwaliśmy, ale atmosfera panująca w parku – jak co roku – napawała jedynie pozytywną energią. Trwający właśnie występ Fisza, Emade i Eproma zastanowił nas tymczasem, co sobie w tej chwili myśli goszczący po raz pierwszy w Polsce angielski DJ, kiedy słyszy ze sceny dźwięki do złudzenia przypominające Beastie Boysów. I to nie raz, w hołdzie dla zwiedzającego dziś intergalaktyczne przestrzenie Adam Yaucha, ale przez bite pół koncertu. Jeśli jednak DJ Yoda ma tak otwartą głowę, jak szerokie są jego horyzonty muzyczne, to może zrozumiał specyficzny kontekst najnowszej płyty braci Waglewskich. W formie kilkudziesięciominutowej selekcji brytyjski magik gramofonów przedstawił krótką acz intensywną lekcję muzyki rozrywkowej ostatniego półwiecza. Od rozpoczynającego jego show „Marszu Imperium” po (niestety ściszony przez akustyków) finał, Duncan Beiny łączył ze sobą wszystko, co tylko wpadło mu pod igłę. Bill Haley szedł pod rękę z Diplo, bluesowe zaśpiewy podbijał klubowy rytm, a w popowe szlagiery wwiercał się dubstepowy bas. Nam najbardziej podobały się zwięzłe, gęsto cięte elementarze reggae i hip-hopu, ale nawet fani kreskówkowych melodyjek mogli tego dnia znaleźć w Królikarni coś dla siebie. I choć czasami mash-upowy natłok elementów bardziej męczył niż porywał, to stać w miejscu do tego, co grał ten nie przypominający z wyglądu mistrza Jedi Angol, po prostu się nie dało. Moc tego dnia nie odstępowała go na krok i tylko szkoda, że telebim przeszedł wieczorem na ciemną stronę, bo ciekawość tego, co robił za mikserem, nawet na chwilę nie dawała nam spokoju.

tekst: Filip Kalinowski