
Czarne soulowe serca przegoniły chmury. Najpierw didżej, który rozkręcał zmokniętych hitami rap/reggae, potem do didżeja dołączał na raty zespół, no i wreszcie sama gwiazda. Energicznie, starym materiałem zagranym w zupełnie nowy sposób, Laurny Hill z zespołem rozbujała nawet tych, którzy dobrze nie wiedzieli, kim ta pani jest.

Powoli napalone na Prodigy dzieciaki zaczęły machać prawą ręką w górę i w dół, a nawet bujać się do rytmu. A kiedy byliśmy już pewni, że niechętna wielkim festiwalom artystka zejdzie po pół godziny, ta zapytała: „Czy znacie Fugees”? No a ludzie znali Fugees. A nic tak nie działa na festiwalową publikę, jak odgrzewane kotlety, zwłaszcza te świetnie przyrządzone.
Koncert się skończył, a deszcz zaczął padać od nowa, dlatego też Prodigy lepiej było oglądać z trybun. Zwłaszcza że spektakl Maxima i Keitha Flinta można było zobaczyć już w Polsce kilka razy. Choć artyści odgrywają je doskonale, to misterium z reguły ma taki sam przebieg. „All my Polish wariors” wiedzą kiedy klęknąć, kiedy podskoczyć, wreszcie – kiedy robić młyn, choć z tym był pewien problem, bo znad sceny powiewał zakaz „No Pogo, No Crowd Surfing!” Dzieciaki, to nie Woodstock.
Skończyło się na secie didżejskim Groove Aramady – także w strugach deszczu. Ale my wtedy grzecznie spływaliśmy już w potokach wody do domu, bo przecież relacja sama się nie napisze.
Garbage

Linkin Park

Ms. Lauryn Hill

Prodigy

