wtorek, 12 czerwca 2012

Orange Warsaw Festival @ Warszawa, Pepsi Arena, 09-10.06.2012

Pomarańcza Festiwal za nami! Piotr Metz, dyrektor artystyczny, chwalił się, że OWF to jedyny duży festiwal, który nie wymaga wyprawy na lotnisko, bagno, czy gdzieś poza miasto. W tym roku było nam to wyjątkowo na rękę, choć nie obyło się bez dylematu: Stadion Legii, czy stadiony Mistrzostw Europy. Pierwszego dnia festiwalu wygrał jednak piłkoszał, może też dlatego, że nad legendę hip-hopu, De La Soula, grającego o godzinie 19.00, organizatorzy wyżej postawili Linkin Park, a na to się nie godzimy. Drugi dzień to również kompromis, jednak tym razem przyciągnięci szczególnie jednym nazwiskiem wybraliśmy stadion Legii. Oczywiście nazwisko to brzmiało Lauryn Hill. Ms. Lauryn Hill. „Pani” bo inaczej nie można się do niej odezwać, w przeciwnym wypadku z koncertu nici. Napięcie „wyjdzie, czy nie wyjdzie” towarzyszyło nam do ostatniej chwili. Zwłaszcza, że trzy zespoły na rozgrzewkę: Clock Machine, Power of Trinity i Kamp! grały w strugach deszczu i dla właściwie żadnej publiczności.



Czarne soulowe serca przegoniły chmury. Najpierw didżej, który rozkręcał zmokniętych hitami rap/reggae, potem do didżeja dołączał na raty zespół, no i wreszcie sama gwiazda. Energicznie, starym materiałem zagranym w zupełnie nowy sposób, Laurny Hill z zespołem rozbujała nawet tych, którzy dobrze nie wiedzieli, kim ta pani jest.



Powoli napalone na Prodigy dzieciaki zaczęły machać prawą ręką w górę i w dół, a nawet bujać się do rytmu. A kiedy byliśmy już pewni, że niechętna wielkim festiwalom artystka zejdzie po pół godziny, ta zapytała: „Czy znacie Fugees”? No a ludzie znali Fugees. A nic tak nie działa na festiwalową publikę, jak odgrzewane kotlety, zwłaszcza te świetnie przyrządzone.

Koncert się skończył, a deszcz zaczął padać od nowa, dlatego też Prodigy lepiej było oglądać z trybun. Zwłaszcza że spektakl Maxima i Keitha Flinta można było zobaczyć już w Polsce kilka razy. Choć artyści odgrywają je doskonale, to misterium z reguły ma taki sam przebieg. „All my Polish wariors” wiedzą kiedy klęknąć, kiedy podskoczyć, wreszcie – kiedy robić młyn, choć z tym był pewien problem, bo znad sceny powiewał zakaz „No Pogo, No Crowd Surfing!” Dzieciaki, to nie Woodstock.

Skończyło się na secie didżejskim Groove Aramady – także w strugach deszczu. Ale my wtedy grzecznie spływaliśmy już w potokach wody do domu, bo przecież relacja sama się nie napisze.

Garbage



Linkin Park



Ms. Lauryn Hill



Prodigy


tekst: Aleksander Hudzik, foto: Bartosz Bajerski/www.bajerski.org