Zapowiedź przyjazdu The Bloody Beetroots – Death Crew 77 wzbudziła olbrzymie emocje. Impreza planowana początkowo jako kolejne Garage Party (wyróżnione przez Aktivista Nocnym Markiem za najlepszą imprezę 2010 roku) na wszelki wypadek zmieniła więc lokalizację i ostatecznie odbyła się w Stodole, która (nie bez problemów) pomieściła wszystkich chętnych. Dziwna sprawa – klub, który dotychczas kojarzył nam się z klasycznymi koncertami typu przyjść, zobaczyć i o 23. wypad do domu, tym razem tętnił życiem do drugiej w nocy.
Podczas rozgrzewających publiczność setów didżejskich salę wypełniali tylko najbardziej zagorzali szalikowcy Buraków (w stosownych maskach), ale gdy wybiła północ, ciężko było dostać się do środka. Obecne wcielenie The Bloody Beetroots ma więcej wspólnego z klasycznych rockowym (czy raczej metalowym) koncertem niż z klasyczna klubową imprezą. Oczywiście „kawa nie wyklucza herbaty”, jak mówi dobry przyjaciel redakcji – cała Stodoła już po pierwszych minutach pulsowała i wiła się w dzikim tańcu. Niektórzy narzekali, że półtorej godziny z hakiem to za mało. Chyba jednak lepszy niedosyt niż przesyt? Spragnieni dalszych harców mogli udać się na after party w klubie 1500m2 (co i my uczyniliśmy), żeby tam z powodzeniem kontynuować wyniszczanie własnego organizmu.
foto: Ewelina Kustra