Monumentalny gmach starego lotniska Tempelhof z zewnątrz wygląda jak Ministerstwo Prawdy i Propagandy państwa totalitarnego. Część festiwalowa schowana jest w starych hangarach i w miejscu, gdzie kiedyś wysiadali pasażerowie LOT-u (w latach 80. skrót ten rozwijano czasem jako: Landing On Tempelhof – bo polskie samoloty bywały uprowadzane przez uciekinierów z kraju na to właśnie lotnisko).
Wracając jednak do współczesności, festiwal berliński oceniamy w skrócie następująco: fantastyczne miejsce (x2 nawet, bo raz za Berlin, dwa za Tempelhof), kilkanaście tysięcy osób, kilka bardzo dobrych gigów i kilka trochę gorszych. Do tych dobrych bez zastrzeżeń zaliczamy: Primal Scream ze „Screamadeliką”, dEUS i oczywiście Suede. Tak, Suede w formie, Brett też!
Do tych gorszych, z bólem serca, The Drums (chociaż plus za mimikę dla Jonathana).
Minus też dla organizatorów za to, że koncert na dwóch mniejszych scenach zaczynały się w tym samym czasie.
Battles
CSS
tekst i foto: Piotr Bartoszek, pitaparty.blogspot.com
poniedziałek, 19 września 2011
Bryan Ferry @ Sala Kongresowa, 12.09.11
Na koncert wiecznie żywego amanta eleganckiego angielskiego popu, Bryana Ferry’ego czekaliśmy od dawna, tym bardziej że wiosną zaliczył falstart i w Polsce niestety się nie pojawił. Wydana w kwietniu płyta „Olympia” nie tylko rozbudziła sentymenty za hiciorami sprzed blisko trzech dekad (sic!), ale też potwierdziła klasę artysty. No i formę, bo 65 lat to nie bułka z masłem i do kapci i ciepłego pledu, wydawać by się mogło, coraz bliżej. Koncert daleki był od takich skojarzeń, niespodziewanie jednak koronkowy, popowy przepych nagrań Ferry’ego został przyćmiony przez klasycznie rockowy sound. W rozbudowanym dziewięcioosobowym składzie zagubiły się trochę aranżacyjne ornamenty, a żeńskie wokalizy i solówki gitarowe poprowadziły nasze skojarzenia w rejony późnego Pink Floyd i zmęczonych rockowych weteranów. Jakoś odbiegło to od naszych oczekiwań – najwyraźniej jednak na Ferry’ego jesteśmy jeszcze niewystarczająco starzy…
tekst: Rafał Rejowski
środa, 14 września 2011
Inauguracja Sacrum Profanum @ Kraków, 11.09.11
Hala ocynowni chemicznej Arcelor Mittal to zdecydowanie najlepsza przestrzeń festiwalowa na polskiej mapie eventów. W minioną niedzielę po postindustrialnych przestrzeniach niosły się dźwięki skomponowane przez jednego z najwybitniejszych amerykańskich kompozytorów XX wieku – Steve'a Reicha.
W związku z obchodami roku Miłosza początek koncertu inaugurującego poświęcony był tpoeci – w ramach projektu „Made In Poland – Miłosz Sounds” kompozytor Paweł Mykietyn oraz Maja Ostaszewska i Zygmunt Malanowicz, występujący na scenie w roli recytatorów dwóch wierszy mistrza, pomogli nam poczuć niesamowitą energię, jaką niesie twórczość polskiego noblisty.
W związku z przypadającą na ten dzień 10. rocznicą tragedii w Nowym Jorku nie mogło zabraknąć także akcentu upamiętniającego to wydarzenie. „Daniel Variations”, pierwszy utwór Steve'a Reicha, jaki zabrzmiał w krakowskim kombinacie w wykonaniu zespołu Ensemble Modern, poświęcony był amerykańskiemu dziennikarzowi Danielowi Pearlowi, który zginął w 2003 roku w Pakistanie z rąk muzułmańskich terrorystów. Muzyce towarzyszyły niesamowite wizualizacje ze zdjęć z 11 września 2001 roku.
„Electric Counterpoint” to kolejny z trzech utworów Reicha, jakie mogliśmy usłyszeć tego wieczoru. Tym razem na scenie pojawił się jeden z członków Radiohead – Jonny Greenwood, który jedynie za pomocą gitary i sampli, odtwarzanych z komputera, bezbłędnie wykonał jeden z bardziej znanych utworów Amerykanina. Greenwood mistrzowską techniką gry na gitarze udowodnił, że nie przez przypadek znalazł się na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone.
Ostatni, a zarazem najbardziej harmonijny utwór to „Music for 18 Musicians” w którym gościnnie pojawił się sam Reich grający na fortepianie. Ponad 10-minutowy precyzyjnie dopracowany i bardzo „matematyczny” utwór zawładnął nami od pierwszych chwil i utrzymywał w tym stanie do ostatnich dźwięków. Koncert inauguracyjny 9. edycji Sacrum Profanum to idealna lekcja, pokazująca, jak bardzo we współczesnym świecie muzyka rozrywkowa nasączona jest elementami zaczerpniętymi z muzyki klasycznej i jak bardzo te dwa, wydawać by się mogło, odmienne światy współgrają ze sobą i się wzajemnie przenikają. Każdemu, kto muzyki nie traktuje jak tła do zakupów w supermarkecie, polecamy zapoznać się z twórczością „największego z naszych żyjących kompozytorów” jak słusznie nazwał Reicha „The New York Times”.
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Tomasz Wiech, Wojciech Wandzel
W związku z obchodami roku Miłosza początek koncertu inaugurującego poświęcony był tpoeci – w ramach projektu „Made In Poland – Miłosz Sounds” kompozytor Paweł Mykietyn oraz Maja Ostaszewska i Zygmunt Malanowicz, występujący na scenie w roli recytatorów dwóch wierszy mistrza, pomogli nam poczuć niesamowitą energię, jaką niesie twórczość polskiego noblisty.
W związku z przypadającą na ten dzień 10. rocznicą tragedii w Nowym Jorku nie mogło zabraknąć także akcentu upamiętniającego to wydarzenie. „Daniel Variations”, pierwszy utwór Steve'a Reicha, jaki zabrzmiał w krakowskim kombinacie w wykonaniu zespołu Ensemble Modern, poświęcony był amerykańskiemu dziennikarzowi Danielowi Pearlowi, który zginął w 2003 roku w Pakistanie z rąk muzułmańskich terrorystów. Muzyce towarzyszyły niesamowite wizualizacje ze zdjęć z 11 września 2001 roku.
„Electric Counterpoint” to kolejny z trzech utworów Reicha, jakie mogliśmy usłyszeć tego wieczoru. Tym razem na scenie pojawił się jeden z członków Radiohead – Jonny Greenwood, który jedynie za pomocą gitary i sampli, odtwarzanych z komputera, bezbłędnie wykonał jeden z bardziej znanych utworów Amerykanina. Greenwood mistrzowską techniką gry na gitarze udowodnił, że nie przez przypadek znalazł się na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone.
Ostatni, a zarazem najbardziej harmonijny utwór to „Music for 18 Musicians” w którym gościnnie pojawił się sam Reich grający na fortepianie. Ponad 10-minutowy precyzyjnie dopracowany i bardzo „matematyczny” utwór zawładnął nami od pierwszych chwil i utrzymywał w tym stanie do ostatnich dźwięków. Koncert inauguracyjny 9. edycji Sacrum Profanum to idealna lekcja, pokazująca, jak bardzo we współczesnym świecie muzyka rozrywkowa nasączona jest elementami zaczerpniętymi z muzyki klasycznej i jak bardzo te dwa, wydawać by się mogło, odmienne światy współgrają ze sobą i się wzajemnie przenikają. Każdemu, kto muzyki nie traktuje jak tła do zakupów w supermarkecie, polecamy zapoznać się z twórczością „największego z naszych żyjących kompozytorów” jak słusznie nazwał Reicha „The New York Times”.
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Tomasz Wiech, Wojciech Wandzel
poniedziałek, 12 września 2011
The Bloody Beetroots @ Stodoła, 09.09.11
Zapowiedź przyjazdu The Bloody Beetroots – Death Crew 77 wzbudziła olbrzymie emocje. Impreza planowana początkowo jako kolejne Garage Party (wyróżnione przez Aktivista Nocnym Markiem za najlepszą imprezę 2010 roku) na wszelki wypadek zmieniła więc lokalizację i ostatecznie odbyła się w Stodole, która (nie bez problemów) pomieściła wszystkich chętnych. Dziwna sprawa – klub, który dotychczas kojarzył nam się z klasycznymi koncertami typu przyjść, zobaczyć i o 23. wypad do domu, tym razem tętnił życiem do drugiej w nocy.
Podczas rozgrzewających publiczność setów didżejskich salę wypełniali tylko najbardziej zagorzali szalikowcy Buraków (w stosownych maskach), ale gdy wybiła północ, ciężko było dostać się do środka. Obecne wcielenie The Bloody Beetroots ma więcej wspólnego z klasycznych rockowym (czy raczej metalowym) koncertem niż z klasyczna klubową imprezą. Oczywiście „kawa nie wyklucza herbaty”, jak mówi dobry przyjaciel redakcji – cała Stodoła już po pierwszych minutach pulsowała i wiła się w dzikim tańcu. Niektórzy narzekali, że półtorej godziny z hakiem to za mało. Chyba jednak lepszy niedosyt niż przesyt? Spragnieni dalszych harców mogli udać się na after party w klubie 1500m2 (co i my uczyniliśmy), żeby tam z powodzeniem kontynuować wyniszczanie własnego organizmu.
foto: Ewelina Kustra
Podczas rozgrzewających publiczność setów didżejskich salę wypełniali tylko najbardziej zagorzali szalikowcy Buraków (w stosownych maskach), ale gdy wybiła północ, ciężko było dostać się do środka. Obecne wcielenie The Bloody Beetroots ma więcej wspólnego z klasycznych rockowym (czy raczej metalowym) koncertem niż z klasyczna klubową imprezą. Oczywiście „kawa nie wyklucza herbaty”, jak mówi dobry przyjaciel redakcji – cała Stodoła już po pierwszych minutach pulsowała i wiła się w dzikim tańcu. Niektórzy narzekali, że półtorej godziny z hakiem to za mało. Chyba jednak lepszy niedosyt niż przesyt? Spragnieni dalszych harców mogli udać się na after party w klubie 1500m2 (co i my uczyniliśmy), żeby tam z powodzeniem kontynuować wyniszczanie własnego organizmu.
foto: Ewelina Kustra
Subskrybuj:
Posty (Atom)