piątek, 8 lipca 2011

Fleet Foxes i Portishead @ Malta

W minioną sobotę zakończyła się kolejna edycja jednego z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Polsce – festiwalu Malta. Przez sześć dni trwania imprezy mieliśmy możliwość zobaczenia i usłyszenia tego, co we współczesnym teatrze i muzyce najlepsze – ale my akurat do stolicy Wielkopolski przyjechaliśmy głównie po to, aby w końcu usłyszeć na żywo dźwięki gitary Adriana Ulteya, klawisze Geoffa Barrowa i hipnotyzujący głos Beth Gibbons.



Lekko wymęczeni openerowym wariactwem i minimalną dawką snu, dotarliśmy do Poznania w przeddzień występu Portishead. Nad jeziorem maltańskim odbywał się koncert muzycznego lewicowa Manu Chao, lecz my wybraliśmy się w przeciwną stronę, a mianowicie do Międzynarodowych Targów Poznańskich. Tam przekonaliśmy się na własne oczy, że rock'n'roll wcale nie umarł. Young@heart to chór składający się z niesamowitych ludzi - średnia wieku w zespole to 85 lat, a w ich repertuarze znajdują się takie muzyczne legendy jak chociażby Led Zeppelin, Radiohead, Nirvana, Lou Red czy Joy Division. Dawno żaden koncert nie dostarczył nam tylu uśmiechów i tak ogromnej dawki pozytywnej energii. Wieczór zakończyliśmy obejrzeniem występu islandzkiej kapeli Bloodgroup, której elektroniczne dźwięki zbytnio do tańca nas nie porwały (może to za sprawą dającego się we znaki zmęczenia, a może przeszkadzały nam zbyt nachalne naleciałości Gus Gus).
Trzeci dzień festiwalu - a nasz drugi w Poznaniu - to pierwszy w Polsce występy dwóch zupełnie różnych, ale - jak się okazało - równie świetnych zespołów. Fleet Foxes przyjechało nad Maltę ze świeżo wydaną, bardzo dobrze przyjętą przez krytyków i fanów płytą „Helplessness Blues”.



Podczas ponad 1,5h koncertu, rozpoczętego krótkim, instrumentalny „The Cascades”, usłyszeliśmy 18 utworów - pełen przekrój folkowo-popowej twórczości chłopców z Seattle. Nie zabrakło więc melodyjnego „Grown Ocean” „Sim Sala Bim” czy „Mykonos”. Robin Pecknold, lider FF, w blasku słońca brzmi jeszcze bardziej nastrojowo!




Gdy to słońce już gasło i chowało się za horyzontem, na scenie pojawili się długo w Polsce wyczekiwani Brytyjczycy z Portishead. Koncert rozpoczął się od pochodzącego z płyty „Third” utworu „Silence” i już od pierwszych sekund wiedzieliśmy, że będzie to przeżycie niezwykłe. Głos Beth brzmiał przeszywająco, wizualizacje wprowadzały w stan hipnozy, a ciało drżało wprawione w ruch brzmieniami gitary Utleya.



Przy „Machine Gun” odpłynęliśmy całkowicie w intymny świat stworzony przez Portishead parę dobrych lat temu. „Give me a reason to love you” niesione nad taflą jeziora powaliło nas na kolana. Od tej pory mogli robić z nami co tylko chcieli i tak też było, bo przy „Roads” pojawiły się łzy. Łzy zachwytu, szczęścia i smutku. To była ogromna dawka emocji. Pięć minut uniesienia przy jednym z piękniejszych utworów Portishead wydawało się wiecznością.



Gdy teraz piszemy tę relację słuchając właśnie „Roads”, przeżywamy dokładnie to samo co w Poznaniu - zachwyt. Gdy wracaliśmy z koncertu, doszły nas głosy malkontenctwa - jak to zazwyczaj bywa: że koncert za krótki, że tylko jeden bis, że nie było kontaktu z publicznością. Nawet nas to nie poirytowało, bo nadał cali byliśmy w objęciach Beth.



Można by pokusić się o uwagę o kiepskiej widoczności, ale z kolei w jakim innym miejscu w Poznaniu wizualizacje odbijałyby się tak pięknie w wodzie, tworząc jeszcze wspanialszą atmosferę. Poza tym to był koncert oglądany przez zamknięte oczy.

tekst: Rafał Gruszkiewicz, foto: Ewa Łowżył