wtorek, 26 lipca 2011

Melt! Festival 2011

Zapowiadany przez nas jako najlepsza letnia impreza Melt! Festival rzeczywiście spełnił większość pokładanych w nim nadziei. Wszyscy – zarówno debiutująca, jak i bywała na Melcie część redakcji – od pierwszych chwil ulegliśmy czarowi lokalizacji, która szczególnie nocą zapiera dech w piersiach.



Podświetlone maszyny górnicze na środku otoczonego jeziorem półwyspu, kule dyskotekowe na dźwigach (na jednym z nich parze śmiałków udało się nawet o świcie uprawiać seks!) i oświetlone trawiaste brzegi tworzą specyficzną industrialno-zabawową atmosferę.



Zabawową, gdyż w przeciwieństwie do np. kopalnianego anturażu Nowej Muzyki nie ma w niej nic mrocznego. Na terenie festiwalu wszystko działało bez zarzutu – autobusy z pola, choć kursowały niezbyt często, wypełnione były kulturalnym tłumkiem, ochroniarze dziękowali i szczerzyli zęby, a sanitariusze w razie problemu pojawiali się w dwie minuty (sprawdziliśmy!). Ogromnie podobało nam się to, że z Gräfenhainichen niedaleko jest do Berlina, Lipska i Wittenbergi, w sztucznym jeziorku można się kąpać, a nieodległy supermarket Rewe oferuje jednorazowe grille.

Line-up Melta to gratka głównie dla fanów elektroniki i rocka – takiż zresztą podtytuł nosi ta impreza (electro vs. rock) – ale można tu było zobaczyć i pożegnalny koncert The Streets (po dwóch odwołanych w Polsce należało nam się!), i hardcore'owców z Atari Teenage Riot, i kuriozum w stylu Frittenbude (hle, hle), które zostało najwyraźniej ściągnięte spod najbliższej budki z frytkami, by zastąpić Plan B. My podczas Melt! Festivalu obstawialiśmy przede wszystkim muzyczne nowości. Najpierw wybraliśmy się na koncert The Naked and Famous, nowozelandzkiej kapeli, którą od jakiegoś czasu zachwycają się wszystkie zagraniczne media.



Aplauzy dziennikarskiej braci nie są bezpodstawne, bo na scenie Nadzy i Sławni wypadają rewelacyjnie – skupili na sobie naszą uwagę na pełną godzinę, podczas której zapominaliśmy nawet popijać piwo, co, wierzcie nam, w naszych zblazowanych żywotach zdarza się coraz rzadziej. Z końcówki N&F zrezygnowaliśmy dla Foster the People, którzy – mimo problemów z nagłośnieniem – rozbawili nas i rozruszali od pierwszego utworu (choć hity zachowali na sam koniec). Potem wybraliśmy się na Noah and the Whale. Londyńczycy nie są już co prawda debiutantami (w tym roku wydali swój trzeci krążek), ale dopiero teraz zrobiło się o nich naprawdę głośno dzięki świetnemu singlowi „L.I.F.E.G.O.E.S.O.N”. Ludyczne podejście do dźwięków, dopracowany image, świetne nagłośnienie i genialny głos wokalisty to coś, czego było nam trzeba! Z kolei nowa Madonna, czyli Robyn zafundowała nam porywające, widowiskowe, oldskulowo-nowoczesne, mieniące się od kolorów i skrzące światłami show.



Pierwszy dzień festiwalu wyjątkowo bogaty był w atrakcje, niestety nie udało nam się wytrwać do końca (ostatnie tego dnia koncerty zaczynały się o 6 rano), przepiękny festiwalowy teren opuszczaliśmy przy dźwiękach produkowanych przez Paula Kalkbrennera.



Następnego dnia tak miło pływało się w jeziorze i biwakowało na polu namiotowym, że - wstyd się przyznać - spóźniliśmy się nieco na Beady Eye. Po końcówce, którą zobaczyliśmy sądząc, mamy czego żałować. Noel zawsze będzie Noelem, a my mimo to zawsze będziemy go kochać.



Wyjątkowo miłym zaskoczeniem okazały się dubstepy w wykonaniu Rusko, które oczarowały nas pierwiastkiem tajemniczości. Każdy kawałek brzmiał tak samo (bo w sumie KAŻDY dubstepowy kawałek brzmi łudząco podobnie), ale producent zahipnotyzował publikę, a my daliśmy się ponieść tłumowi! Jaraliśmy się też mrocznym występem Planningtorock. Berlinianka Janine Rostron na scenie paraduje w dziwnej, przypominającej słoniowaciznę masce, podsyca sączącą się z klawiszy atmosferę grozy mrożącym w krew żyłach wokalem i generalnie radzi sobie nie gorzej niż jej wielokrotna współpracowniczka Karin Dreijer Andersson. Na koniec postanowiliśmy postawić na znaną markę – po raz setny zobaczyliśmy w akcji White Lies. Ale prawda jest taka, że podobnie jak Open'er, Melt! należy w tym roku do Jarvisa Cockera.



Pulp dał koncert jeszcze lepszy niż w Gdyni (choć pod względem entuzjazmu introwertyczna niemiecka publiczność nie umywa się do polskiej). Jarvis szalał, uwodził ruchem i głosem, rzucał w publiczność batonikami i żartami, a na koniec, podczas spektakularnego wykonania „This Is Hardcore”, odegrał scenę miłosną z leżącym na scenie odsłuchem. Mając świeżo w pamięci open'erowy koncert, trochę baliśmy się powtarzalności tekstów i scenicznych sztuczek (zwłaszcza że i tym razem padało), ale nic z tych rzeczy. Jarvis pokazał stuprocentową klasę. Nasz ukochany festiwal skończył się zdecydowanie za szybko, już tęsknimy do Ferropolis!
Tekst: Michalak, Wiechnik, Żmuda