wtorek, 26 lipca 2011

Dour Festival 2011

Są takie rzeczy w życiu, które musi zrobić każdy. Sadzenie drzew, produkowanie potomków i tym podobne atrakcje są jednak dla mięczaków, jeśli porównamy je z wyjazdem na Dour Festival.

Organizowana już od ponad 20 lat impreza to czterodniowe święto muzyki wszelakiej (z naciskiem na tak zwaną alternatywną), odbywające się na przedmieściach maleńkiej belgijskiej miejscowości Dour, cztery kilometry od granicy z Francją. To impreza dla ludzi, którzy poszukują wolności a nie PR-owych frazesów o niej. Przez cztery lipcowe dni można po prostu popłynąć w dowolną stronę mając przy tym pewność, że nic wam się nie stanie, nikt wam nie będzie niczego zabraniał, i że nawet wasi najbardziej wymagający znajomi będą zachwyceni, nieważne czy noszą dresy czy glany.

Koncerty odbywają się na 7 scenach i trwają od 14-tej do 5 rano. My nasz maraton zaczęliśmy od solidnej dawki oldskulowego soulu w wykonaniu Charlesa Bradleya. Cekinowa czaszka na plecach i wesołe pląsy całkowicie maskowały to, że główny bohater koncertu ma 65 lat i właśnie promuje swój debiutancki album… Okazją do spełnienia marzeń z dzieciństwa był koncert prawie oryginalnego Kyussa i szalone pogo jakie się na nim odbywało. Łaskoczące po mózgu gitary, Garcia na wokalu, Oliveri na basie i Bjork na bębnach. Na bogato! Na bogato było też na I’m From Barcelona. 14-osobowa grupa zaliczyła teleport sceniczny i zamiast jako support Foals zagrała na dużej scenie tuż po gangsterskim show Cypress Hill (nie było „Tequila Sunrise” ale było „Insane in a Brain”). Było sympatycznie i rodzinnie, a na przypieczętowanie nowej przyjaźni wszyscy zgromadzeni zaśpiewali „We Are Your Friends” Justice.

Drugi dzień jako jedyny uraczył nas słoneczną pogodą. Dla kontrastu rozpoczęliśmy go mrocznym koncertem Aniki, która z gracją Marleny Dietrich recytowała teksty do podkładu dubowego basu i skrzeczących od pogłosów gitar.



Szybką rozgrzewkę przed Pulp zapewnili w nabitym do granic możliwości klubowym namiocie Klaxonsi. Na gwieździe wieczoru było już ponad 30 tysięcy ludzi, nie przeszkodziło nam to jednak dotrzeć do samych barierek (wymknąwszy się wcześniej z przynudzającego niemiłosiernie Mogwaia).



Jarvisek nie zawiódł i w nagrodę został obsypany przez swoje polskie fanki deszczem białych róż, które łamał równie zgrabnie co swoje ciało.



Przez cały dzień ochłodę przynosiło nam lokalne piwo, które można było zdobyć za darmo. Ekologiczna akcja zbierania pustych kubeczków zachęciła wszystkich do bicia kolekcjonerskich rekordów. Ponoć kolejny chmielowy napój przy dobrych wiatrach i wprawnym zbieractwie dało się zdobyć już w trzy minuty. Półmetek festiwalu przypieczętowało fenomenalne kanadyjskie Duchess Says łączące stonerową sekcję, dancepunkowe melodie i wrzaski Annie Deschênes, która połowę koncertu prześpiewała na rękach publiczności.

Czas pomiędzy koncertami spędzaliśmy albo w superzorganizowanej strefie prasowej, gdzie co i rusz kręcili się najfajniejsi z fajniejszych, albo pod przemakającym namiotem, albo w poszukiwaniu wspomnianych już kubeczków. Wizyta na głównym polu namiotowym utwierdziła nas w przekonaniu, że opinia najbardziej patologicznego festiwalu Europy ma w sobie ziarnko prawdy. Pośród ton śmieci, porzuconych namiotów, w rytm puszczanej z samochodów muzyki trwała ciągła impreza.



Co ciekawe, niektórzy przyjechali do Dour tylko i wyłącznie w celu siedzenia na polu i nawet nie zamierzali ruszać się na koncerty. Porządku pilnowała przemiła policja i bardzo profesjonalnie zorganizowane patrole medyczne.

Trzeciego dnia znów zaszły chmury, a to mogło zapowiadać tylko genialne koncerty. Na początek wyglądający jak zespół z licealnego balu Yussuf Jerusalem i ich niesamowite psycho show, którego zwieńczeniem był wspaniały cover Marianne Faithfull. Po drodze zahaczyliśmy o dość rozczarowujące Architecture In Helsinki, aby po godnej Camel Trophy przeprawie przez błotko znaleźć się w końcu na jednym z najlepszych występów AD 2011 czyli Fool’s Gold.



Przepiękny „Suprise Hotel” będzie dla nas od tej pory muzyczną pocztówką z tego dnia.
kolei starzy wymiatacze ze Suede zagrali podczas największej ulewy i dla dość małej publiki, jednak i tak podołali. Obrzucony różami Brett Anderson wyglądał zjawiskowo, śpiewał jak za najlepszych lat i ex aequo z grającym 24 godziny wcześniej rodakiem zdobył tytuł osobowości imprezy. Były tańce, największe hity i nawet słynne „na, na, na” w „Beautiful Ones”. Dzień zamknęli House of Pain oraz mały dubstepowy festiwal w namiocie.



Niedziela to znów deszcz i walka z coraz większym błotem. Wiele osób się poddało i zrzuciło buty, a nawet część ubiorów, my w tym czasie dziarsko uderzyliśmy na Metronomy. Najnowsza płyta jest niestety o wiele lepsza niż forma koncertowa grupy, choć nie wątpimy, że niektórym mogło się podobać. Na dopełnienie naszej hip-hopowej edukacji obczailiśmy na szybko Public Enemy, którzy okazali się tylko przystawką przed trzema kolejnymi koncertami. Spóźnione 20 minut CocoRosie zostały wprost wyciągnięte na bis, a ich beatboxerka zaprezentowała drugie znaczenie zwrotu „mieć czym oddychać”. Siostry pokazały całkiem nowe oblicze swojego grania, oscylujące wokół bardzo mrocznego hip-hopu. Gangsterkę w wykonaniu dziewcząt świetnie kontynuowało kultowe ponoć w Ameryce Południowej Bomba Estéreo. W tak zwanym międzyczasie udało nam się zobaczyć jeszcze Hercules and Love Affair, którzy świetnie odnaleźli się w roli festiwalowego pewniaka.

Cztery dni festiwalu minęły równie szybko, jak niektóre koncerty i w poniedziałek czekała nas iście survivalowa przygoda polegająca na wydostaniu się z pola namiotowego. Jednak nawet to nie zniechęciło nas do tej uroczej miejscowości i oferowanych przez nią katartycznych przeżyć.

Tekst: Michał Kropiński
Foto: Monika Przybecka, Magdalena Stefaniak, Kasia Sopniewska