czwartek, 27 maja 2010

Kryzys - Warszawa, CBA, 25 maja

Kryzysowa okładka autorstwa Sasnala

First things first - pierwsze, co rzucało się w oczy zgromadzonym w Basenie na premierze płyty "Kryzys komunizmu", to wiek fanów Kryzysu, Bryla i spółki. Napotkany w basenowej niecce kolega w wieku odrobinę przewyższającym lat naście rzekł na nasz widok z ulgą: "Uff, dobrze, że jesteście, bo bałem się, że młodzież oleje ten koncert". Młodsza młodzież zaiste olała. Starsza za to dopisała i choć naigrawaniom z warszawki i pracowników agencji reklamowych - przynajmniej z ust Patyczaka, lidera one-man-bandu Brudne Dzieci Sida - nie było końca, publika, zdaje się, nie zapomniała o punkowych korzeniach.

Było więc głośno i tłocznie, a zgromadzeni znali, śpiewali i skandowali wszystkie kawałki - co w przypadku bandu z "jedną płytą na koncie" byłoby godne podziwu, gdyby ten band nie był legendą polskiej muzyki alternatywnej. Jak mogło w ogóle do tego dojść, że zespół z takim dorobkiem i takim wpływem na muzykę rockową i punkrockową w Polsce nie zarejestrował wcześniej studyjnego albumu z prawdziwego zdarzenia, jest "beyond me", jak mawiają po drugiej stronie Kanału La Manche. Tę kwestię pozostawiam jednak historykom i historykom popkultury. I cieszę się, że ta zaległość została w końcu nadrobiona, że zespół jest w doskonałej formie i że z tej okazji uraczono nas koncertem, który wcale nie świadczył o tym, że panuje jakikolwiek kryzys. Na pewno nie w Kryzysie.

Na supporcie Brylewskiego, Magury, Kasprzyka, Martyny Załogi, Koreckiego i Rytki wystąpił nieoceniony Patyczak, który zrobił to, co nie udało się niejednemu lepszemu artyście mającemu na koncie występ w Basenie. Rozruszał bowiem i rozgrzał publiczność do tego stopnia, że ta śpiewała razem z nim "Rzuć parę groszy na wino". Kto bywał w CBA na koncertach i imprezach, ten wie, że sprawienie, by goście zeszli z bezpiecznych brzegów basenu do środka, jest już nie lada wyczynem. Patyczak osiągnął ten efekt bezpretensjonalnym show, w którym rozkładał na ziemi reklamowy banerek Brudnych Dzieci Sida, żeby zgromadzeni pracownicy agencji nie pobrudzili się w trakcie pogo, zmieniał trzy razy strój i zrywał wszystkie struny ze swojej gitary, wykonując swoje - niezmienne od lat - przeboje. Na końcu objawił się w cekinowym bolerku do wtóru pieśni o "prawdziwej hedonce", w trakcie której akompaniował sobie własnym beatboksem. Piękne show! Przy okazji okazało się również, że mieliśmy swój wkład w rozwój punkowej sceny. Patyczak, zainspirowany felietonem Tomka Lipińskiego, opublikowanym lata temu na łamach "Aktivista", napisał nawet piosenkę, w której magazyn jest wymieniony z nazwy. Wprawdzie potem Patyczak domagał się obecności Zuzy Ziomeckiej, "naczelnej Aktivista" i nie dosłyszał krzyków, że na sali jest nowa, ale ekspozycja marki była. Moje korporacyjne, kapitalistyczne serce ścisnęło się z lubością i przeliczyłam w myślach wpływy z wejść na naszą stronę internetową.

Dobra, ironizuję, ale show Patyczaka sam do tego skłaniał. Do ironicznych uśmieszków nie skłaniał za to koncert gwiazd wieczoru, które zostały zapowiedziane przez twórcę Brudnych Dzieci Sida jako "debiutanci", a Brylewski poproszony, by nastroić Patyczakowi gitarę. Potem była już sama klasa i wielkość. Był "Święty szczyt", "Józef K.", była "Dolina lalek", "Ambicja", "Mam dość", były "Małe psy", "Wojny gwiezdne"... Słowem - klasyka. Wykonana z całą werwą, mocą i entuzjazmem, ale i pewnym hipnotyzującym, mistyczny walorem, który trudno precyzyjnie nazwać, ale niezwykle łatwo poczuć. Przynajmniej w tamtym miejscu i czasie. Liczę na to, że teraz Kryzys puści się w trasę po Polsce, wychowa sobie kolejne pokolenie młodych fanów i nie zostanie zamknięty w przegródce "punk dla dziadów". Nie zasługuje na to w najmniejszym stopniu, a charyzmy i scenicznego obycia mógłby się od nich uczyć niejeden polski zespół z kilkoma płytami na koncie. [tekst: Agata Michalak]

PS. Plus dla organizatorów za uroczy "lounge dla Vipów" (znowu cytat z Patyczaka), w którym na kartki można było dostać ciepłą wódeczkę, śledzika, potwornie słodką oranżadę z kłamliwą etykietą, z której wynikało, że nie zawiera śladu substancji barwiących i słodzących oraz - jeśli jest się kobietą - goździka. Oczywiście kryzysowego, bo akurat zabrakło róż.

środa, 26 maja 2010

22.05.10 - Beat BBQ @ Balsam, Prodigy @ Torwar, Warszawa


„Chłodny maj, dobry urodzaj.” Pył wisiał, deszcz padał, rzeki wylewały, a dobrych koncertów wysypało co niemiara. Wystarczyło kilka promieni słońca by spragnieni świeżego powietrza warszawiacy wylegli na parkowe ławki i rozstawione po knajpianych ogródkach, stoliki. Z optymizmem patrząc w niebo, kilku mieszkańców stolicy wystawiło natomiast adaptery na... dach Balsamu, sprosiło grupę znajomych i w sobotnie popołudnie - przy wtórze mocnych bębnów i ciepłego basu - rozpoczęło grilla. Płytowa selekcja niekojarzonych zwykle z DJ'ingiem raperów, producentów, promotorów i dziennikarzy, wraz z zimnym piwem i gorącym mięsiwem, stanowiła idealne wprowadzenie w klimat wieczoru. Sięgając po swoje ulubione numery Dzikret, Praktik, Kixnare, Kociołek, Groh, Temzky czy chłopaki z Soul Ninjaz i Black Star Liner, zaprezentowali pełne spectrum gatunków na których podstawie Onra oparł własne brzmienie. Soulowa miękkość, funkowy groove i hip-hopowy brud w produkcjach francuza splatają się w spójną, bitową formę. W zagranym przy klawiszowym wsparciu Buddy'ego Sativy, live-akcie na dwie MPC'tki, autor „Chinoseries” i „Long Distance” przypominał swoje eksperymenty z dalekowschodnimi samplami, jak i sięgał po nowy, retro-futurystyczny materiał. Momenty zadumy przerywały taneczne kompozycje, a głowy zebranych nawet na chwilę nie przestawały się kiwać w takt perkusyjnych rytmów.


Tych ostatnich nie zabrakło na koncercie Prodigy na który udaliśmy się podczas trwania bitowego barbeque, a że „w międzyczasie nie da się ominąć międzyczasu” (jak niedawno rymowały Warszawskie Deszcze), nie możemy nie wspomnieć o występie Howletta i spółki. Wystarczył rzut oka po wypełnionym po brzegi Torwarze, by zauważyć, że poza weteranami, którzy w latach 90tych zarzynali swoje kaseciaki pierwszymi albumami brytyjskiej ekipy, Prodidże dorobili się ostatnio setek nowych fanów. Wystarczyło kilka pierwszych uderzeń bębnów, gitarowych riffów i syntezatorowych akordów, by stwierdzić, że angole nie wyszli z wprawy. Wspierani przez perkusistę i wioślarza, Maxim, Flint i Howlett nie silą się na eksperymenty i nowe aranżacje. Oślepiające światła, dudniący bas i niosące się po sali wrzaski stanowią clu ich występów, a że wszystkie te spektakularne chwyty lubimy, a numery z „Music for the Gilted Generation” czy „The Fat of the Land” wręcz uwielbiamy, tak więc bawiliśmy się znakomicie. Rave'owi kombatanci wiekiem doszlusowują powoli do największych gwiazd rocka, scenicznym obyciem i koncertową energią dawno już ich jednak dogonili. My natomiast nie dogoniliśmy autobusu do M25 i wróciliśmy na Racławicką. Z uśmiechem na japie, piskiem w uszach i niesłabnącą nadzieją, że „czerwiec na maju zwykle się wzoruje” i jego jakość line-up'u, zamiast pluch i pogody, naśladować będzie. [txt: fika, fot: fika & Hubert Worobiej]

poniedziałek, 17 maja 2010

Fashion Philosophy Fashion Week Poland po raz drugi organizowany w Łodzi miał miejsce w dniach 7-11 maja. Polskie święto mody otworzył najważniejszy w kraju konkurs dla projektantów mody zwany Złotą Nitką. Po raz osiemnasty w ogóle, po raz drugi w ramach Fashion Weeku. W szranki stanęła dwudziestka młodych i zdolnych. Dziesiątka w kategorii pret a porter, dziesiątka w premiere vision. W pierwszej kategorii dominowały zwiewności i subtelności, monochromatyzmy, czerń i szarość, folklor, męskie fasony i kobiety wojowniczki. Monochromatyczna kolekcja "Liquid" Karoliny Gleguły uznana została za najlepszą przez Jury Kreatorów, w opinii Jury Medialnego najlepsza była kolekcja "Echo" Anety Zielińskiej. Druga kategoria- premiere vision jest symbiozą mody i sztuki. Jedna bez drugiej istnieć nie może. Tegoroczne inspiracje projektanci znaleźli w księżycowej aurze a także w słynnej mleczarce Vermeera. Były modelki z zasłoniętymi twarzami, "ozdobione" szpulkami nici i gigantycznymi szpilkami, zbroje, iglice i sterczące gałęzie, pióra i łuski a także mężczyźni w butach na obcasach. Była też geometryczna, biało-czerwono-czarna kolekcja "Metropolis" Kamilii Gawrońskiej- Kasperskiej. Tak genialna, że została uznana za najlepszą przez obydwa gremia jury. Gość specjalny Kenzo Takada przyglądający się konkursowym kolekcjom, dzień później podczas konferencji prasowej również przyznał, że zrobiła na nim największe wrażenie. Pokaz ukraińskiej projektantki Roksolany Boguckiej szyjącej dla Julii Tymoszenko zakończył pełen emocji pierwszy dzień festiwalu.

Wszystkie modowe pokazy od pierwszego do ostatniego dnia odbywały się w dwóch lokalizacjach. Od południa przez niespełna 2 godziny w industrialnych wnętrzach Uniontexu, potem w hali Expo. Klimatyczna Elektrownia i Bielnik stały się siedzibą części OFF. Każdego dnia na wybiegu można było zobaczyć 3 kolekcje polskich designerów awangardowych i idących po prąd. Pierwszego dnia była to Sylwia Rochala, dla której moda jak sama mówi jest wolnością kreacji pozbawioną zahamowań, Anna Pitchougina, polska Rosjanka, zeszłoroczna stażystka u Dereka Lama i Basia Marek zainspirowana japońskim komiksem. Drugiego- UEG pod którym ukrywa się Michał Łojewski prezentujący kolekcję białych kostiumów, na których w finale malował czarną farbą nazwę kolekcji, Plastikowy aka Mateusz Wójcik i jego kobieca szarość, czerń i pastelowy błękit oraz Maldoror ze swoją kolekcją dla kobiet odważnych i pragnących się wyróżniać. Trzeciego dnia na wybiegu można było zobaczyć delikatną i kobiecą kolekcję Marty Siniło inspirowaną kwiatem magnolii, nietuzinkowy projekt Konrada Parola odwołujący się do zagubionego plemienia tworzącego okrycie z tego co znajdzie oraz kolekcję Ani Kuczyńskiej pełną nonszalancko noszonych- jak nazywa je sama projektantka- mieszczańskich ubrań. Ostatniego dnia swoje kolekcje pokazali Paulina Plizga, Face of Jesus in my soup oraz Mysikrólik. Plizga zaprezentowała modowy performance, podczas którego malowała spódnice i sukienki modelek. Duet Tomasza Partyki i Katarzyny Pielużek jak poprzedniczka zaprezentował performance z dzianinami w roli głównej. Mysikrólik za którym stoi Martyna Czerwińska to subtelna i delikatna kolekcja z przeciwdeszczowymi płaszczami z koronkowej ceraty jako głównym punktem pokazu.

Pokazy mody polskich projektantów można było oglądać każdego dnia w hali Expo. W sobotę na wybiegu pojawiły się kolekcje studentów ASP (genialna Piotra Drzała), kolorowa i wzorzysta kolekcja tworzącej z materiałów wtórnych Joanny Paradeckiej, sukienkowo-tunikowa i czarno-beżowo-szara kolekcja Marty Jagiełło, niezwykle kobieca, delikatna i subtelna kolekcja Łukasza Jemioła, złożona z czerni i nasyconych kolorów Ewy Kozieradzkiej, kobieca i z sercem w tle, z intensywnym różem i pomarańczem kolekcja Agaty Wojtkiewicz i wreszcie minimalistyczna z dominującą szarością, błękitem, bielą i czernią kolekcja wzbudzającego emocje zawsze i wszędzie duetu Paprocki& Brzozowski. Gościem specjalnym był Eymeric Francois- projektant haute couture, który zaprezentował romantyczno-rockową kolekcję bajecznych wieczorowych sukien.

Kolejnego dnia można było zobaczyć inspirowaną malarstwem Knutscha kolekcję Olgi Szynkarczuk, niebanalną i świeżą Sylwestra Krupińskiego, minimalistyczną, opartą na beżu i czerni kolekcję Marii Wiatrowskiej, nasyconą barwami, inspirowaną Maroko i Tunezją Katarzyny Bies, rozbudowaną kolorystycznie Monnari, opartą na granatowych i szarych kombinezonach, genialną Trussardi, inspirowaną latami 80-tymi fantastyczną kolekcję MMC Studio Design oraz folklorystyczną, z łowickimi pasami i unikatowym obuwiem Joanny Klimas. Na koniec gwiazda wieczoru Agatha Ruiz de la Prada zaprezentowała swoją kolekcję. Hiszpanka przywiozła z sobą energię, taniec i szeroki uśmiech. Na wybiegu zrobiło się multikolorowo, multiwzorzyście i bardzo wesoło. Były serca, serduszka, gwiazdki i kwiatki.

Ostatniego dnia festiwalu Anna Pitchougina pokazała efemeryczną kolekcję pełną wybielonych róży, szarości i czerni. Po niej Natasha Pavluchenko zaprezentowała kolekcję w duchu paryskim z francuską muzyką w tle i "pensjonarkami" przemierzającymi wybieg. Beata Jarmołowska przedstawiła kolekcję inspirowaną militariami. Marcin Giebułtowski stworzył genialną biżuterię, którą zaprezentował w zestawieniu z kolekcjami trzech projektantek: Ewy Morki, Emilii Koryckiej oraz Wioli Wołczyńskiej, kolekcjami niezwykle charakterystycznymi i energetyzującymi. Michał Szulc to minimalizm pełen szarości, beży i czerni, przełamanymi cienkimi, pastelowymi paskami w talii. U Natalii Jaroszewskiej na wybiegu pojawiło się mnóstwo pudrowego różu i beżu w lekkiej i zwiewnej kolekcji pełnej falban i tiuli. Ostatnim pokazem dnia i jednocześnie ostatnim pokazem Fashion Weeku była męska kolekcja Nuno Gamy z prostymi białymi spodniai, chabrowymi, ludowymi chustami oraz wysokimi skórzanymi butami. Ogromną atrakcją było pojawienie się na wybiegu w roli modeli Roberta Kupisza, Łukasza Jeioła i Pawła Ruraka- Sokala. Gama zaserwował publiczności tętniący niezwykle pozytywną energią pokaz. Doskonały na zakończenie najważniejszego święta mody w Polsce.

środa, 12 maja 2010

08-09.05.10 - Warsaw Challenge @ Park Sowińskiego, Warszawa




Zaproszenie na Warsaw Challenge Taliba Kweli było strzałem w dziesiątkę. Imię nowojorskiego MC nieodłącznie kojarzy się z takimi „odłamami” hip-hopu jak conscious czy trueschool. Każda linijka tekstów składanych przez reprezentanta Brooklynu świadczy o jego świadomości, zaangażowaniu i inteligencji. Każdy jego utwór jest natomiast hołdem dla pierwszych lat zrodzonej na Bronxie kultury czterech elementów. Oglądając roztańczony klip do „Waiting for the DJ” trudno sobie wyobrazić nawijacza, który bardziej by pasował do stylistyki warszawskiego święta b-boy'ingu. Podziwiając jego koncert na Warsaw Challenge ciężko wymyślić by było lepszą zachętę do sięgnięcia po ukazujący się lada dzień, drugi krążek współtworzonego z Hi-Tekiem projektu Reflection Eternal. Ponadgodzinny występ w którym na scenie Taliba wspierał jedynie DJ - dla tysięcy osób zebranych w ciepły, sobotni wieczór w parku Sowińskiego - był lekcją prawdziwego, szczerego hip-hopu. Starszy materiał przeplatał się z nowymi numerami, podczas gdy Kweli pewnie płynął po przepełnionych funkiem, klasycznych już beatach.


Co łączy gwiazdę pierwszego dnia Warsaw Challenge z występującym w niedzielę byłym członkiem The Roots, to poza wiernością „prawdziwej szkole”, trudna sztuka balansowania między undergroundowym etosem, a przystępnością. Sztuka, którą obaj panowie opanowali do perfekcji. Nawet jeśli mistrzem świata w beatbox'ie jest Rahzel jedynie samozwańczym, niełatwą umiejętność panowania nad tłumem okiełznał w stopniu zachwycającym. Dzięki bukietowi róż, naręczu hitów i pewnemu zbiegowi okoliczności - w przeważającej większości nie znająca twórczości nowojorczyka - publika jadła mu z ręki. Wspierany przez reprezentanta adapterowej ekstraklasy DJ'a JS-1'a, „Godfather of Noize” zachwycał wiernością imitowanych paszczą utworów, niskością emitowanego gębą basu i reggae'owym toastingiem, który zaprezentował tego wieczoru. Beatbox'owe wersje rapowych hitów zjednały mu przychylność hip-hopowców, rozdawane ze sceny kwiaty pozyskały miłość dziewczyn, a podchwycona od zebranych stadionowa przyśpiewka, zapewniła szacunek „ziomków”. Przetłumaczone naprędce jako „fuck the police”, słowa „kto nie skacze ten z policji” mogą przekonać Rahzela o tym, że Polska jest krajem ulicznego hardcore'u w porównaniu z którym amerykańskie getta wyglądają jak parki rozrywki. Mimo dziwnych zapędów wokalnych publiczności nas jednak Warsaw Challenge przekonuje o tym jak wielka siła drzemie w hip-hopowym brzmieniu. Brzmieniu na które moda już ponoć minęła. [txt: fika, fot: NMR & Bart Bajerski]