środa, 26 maja 2010

22.05.10 - Beat BBQ @ Balsam, Prodigy @ Torwar, Warszawa


„Chłodny maj, dobry urodzaj.” Pył wisiał, deszcz padał, rzeki wylewały, a dobrych koncertów wysypało co niemiara. Wystarczyło kilka promieni słońca by spragnieni świeżego powietrza warszawiacy wylegli na parkowe ławki i rozstawione po knajpianych ogródkach, stoliki. Z optymizmem patrząc w niebo, kilku mieszkańców stolicy wystawiło natomiast adaptery na... dach Balsamu, sprosiło grupę znajomych i w sobotnie popołudnie - przy wtórze mocnych bębnów i ciepłego basu - rozpoczęło grilla. Płytowa selekcja niekojarzonych zwykle z DJ'ingiem raperów, producentów, promotorów i dziennikarzy, wraz z zimnym piwem i gorącym mięsiwem, stanowiła idealne wprowadzenie w klimat wieczoru. Sięgając po swoje ulubione numery Dzikret, Praktik, Kixnare, Kociołek, Groh, Temzky czy chłopaki z Soul Ninjaz i Black Star Liner, zaprezentowali pełne spectrum gatunków na których podstawie Onra oparł własne brzmienie. Soulowa miękkość, funkowy groove i hip-hopowy brud w produkcjach francuza splatają się w spójną, bitową formę. W zagranym przy klawiszowym wsparciu Buddy'ego Sativy, live-akcie na dwie MPC'tki, autor „Chinoseries” i „Long Distance” przypominał swoje eksperymenty z dalekowschodnimi samplami, jak i sięgał po nowy, retro-futurystyczny materiał. Momenty zadumy przerywały taneczne kompozycje, a głowy zebranych nawet na chwilę nie przestawały się kiwać w takt perkusyjnych rytmów.


Tych ostatnich nie zabrakło na koncercie Prodigy na który udaliśmy się podczas trwania bitowego barbeque, a że „w międzyczasie nie da się ominąć międzyczasu” (jak niedawno rymowały Warszawskie Deszcze), nie możemy nie wspomnieć o występie Howletta i spółki. Wystarczył rzut oka po wypełnionym po brzegi Torwarze, by zauważyć, że poza weteranami, którzy w latach 90tych zarzynali swoje kaseciaki pierwszymi albumami brytyjskiej ekipy, Prodidże dorobili się ostatnio setek nowych fanów. Wystarczyło kilka pierwszych uderzeń bębnów, gitarowych riffów i syntezatorowych akordów, by stwierdzić, że angole nie wyszli z wprawy. Wspierani przez perkusistę i wioślarza, Maxim, Flint i Howlett nie silą się na eksperymenty i nowe aranżacje. Oślepiające światła, dudniący bas i niosące się po sali wrzaski stanowią clu ich występów, a że wszystkie te spektakularne chwyty lubimy, a numery z „Music for the Gilted Generation” czy „The Fat of the Land” wręcz uwielbiamy, tak więc bawiliśmy się znakomicie. Rave'owi kombatanci wiekiem doszlusowują powoli do największych gwiazd rocka, scenicznym obyciem i koncertową energią dawno już ich jednak dogonili. My natomiast nie dogoniliśmy autobusu do M25 i wróciliśmy na Racławicką. Z uśmiechem na japie, piskiem w uszach i niesłabnącą nadzieją, że „czerwiec na maju zwykle się wzoruje” i jego jakość line-up'u, zamiast pluch i pogody, naśladować będzie. [txt: fika, fot: fika & Hubert Worobiej]