Z ręki do ręki
W ostatnią sobotę odbyła się druga edycja Barteru, czyli kiermaszu prac młodych polskich artystów, na którym walutą nie są złotówki tylko kreatywności i praca.
Zasada działania jest prosta: przy przedmiocie, który nam się spodobał, umieszczamy karteczkę z informacją, co jesteśmy w stanie za niego zaoferować, a na koniec dnia artysta decyduje się na jedną z propozycji. A te są bardzo rożne: od pierogów, przez kurs html, po lot samolotem. Zdarzają się nawet oferty dwuznaczne.
W tej edycji Barteru można było wylicytować między innymi sesję zdjęciową w fotobudce, plakat „Moja Warszawa” autorstwa Doroty Hauswirt oraz zdjęcia i ilustracje takich artystów jak Patryk Pietras, Jacek Kołodziejski, Magda Kmiecik czy Marta Wajda. Na miłośników mody czekały ubrania od Nenukko i biżuteria Mirelli von Chrupek oraz Pauliny Plizgi.
Idea kiermaszu udowadnia, że sztuka nie musi być droga i elitarna. Przy odrobinie chęci i pomysłowości, każdy możne wejść w posiadanie prac młodych polskich artystów. Jak najbardziej popieramy takie działania i mimo że tym razem nie udało się nam nic wylicytować, to już czekamy na następną edycje.
[tekst: Lucy]
poniedziałek, 10 grudnia 2012
sobota, 8 grudnia 2012
06.12.12 - kIRk @ Kosmos Kosmos, Warszawa
Wyprawy w kosmos organizowane są z różnych powodów. Obserwacja wpływu Księżyca na naszą planetę, naprawa stacji badawczych czy poszukiwania innych cywilizacji. W miniony czwartek postanowiłem, że też polecę. Bez przygotowania, sponsorów i sprzętu. Dobrze, że nie tak daleko. Kosmos Kosmos na Koszykowej gościł bowiem na swojej scenie zespół kIRk. Okazje były co najmniej dwie. Mikołajki oraz przedpremierowy koncert prezentujący materiał z nadchodzącej płyty „Zła krew”. Krótko po 21 zaczęło się odliczanie i - gdy w przeciągu paru chwil w klubie zjawiła się całkiem spora liczba osób - rakiety zostały odpalone. Trąbka, komputer, gramofon i cała masa kolorowych urządzeń generujących paliwo potrzebne do tej podróży były już gotowe do lotu. Na sali nie było zbyt jasno, muzyka nie należała też zresztą do najjaśniejszych. W takiej scenerii trudno by było wyprawić „Uroczysty obiad...”. Długie, niepokojące i transowe pętle podbite niską sinusoidą basu dopełniały krótsze bądź dłuższe partie trąbki. Publiczność kiwała zakapturzonymi głowami, bujała się w takt beatów albo stała w skupieniu. Pierwsza część występu była spokojna, przypominała nieco „Mszę...”, jednak po krótkich oklaskach trzej muszkieterowie zaserwowali „Prawdziwe piekło”.
kIRk pozostaje nader konsekwentny w swoim podejściu do muzyki. Słabość do dźwiękowej heroiny i szumu winylowej płyty w połączeniu z postapokaliptycznymi odłamkami techno wciąż działa. Przed wyprawą w kosmos nie miałem okazji zapoznać się ze „Złą krwią” z której materiał Paweł, Olgierd i Filip prezentowali na scenie po raz pierwszy. Ciekaw jestem, na ile improwizacji pozwolą sobie przy następnej podróży. O ile będą jeszcze bilety.
[tekst: Maciej MCQ Panek, foto: Bartek Bajerski / bajerski.org]
kIRk pozostaje nader konsekwentny w swoim podejściu do muzyki. Słabość do dźwiękowej heroiny i szumu winylowej płyty w połączeniu z postapokaliptycznymi odłamkami techno wciąż działa. Przed wyprawą w kosmos nie miałem okazji zapoznać się ze „Złą krwią” z której materiał Paweł, Olgierd i Filip prezentowali na scenie po raz pierwszy. Ciekaw jestem, na ile improwizacji pozwolą sobie przy następnej podróży. O ile będą jeszcze bilety.
[tekst: Maciej MCQ Panek, foto: Bartek Bajerski / bajerski.org]
wtorek, 4 grudnia 2012
30.11 - 02.12.12 - Festiwal Ambientalny @ Puzzle, Syngoga pod Biały Bocianem, Wrocław
Podążając za tokiem myślenia ojca-założyciela gatunku - Briana Eno, ambient (od łacińskiego ambire) powinien otaczać swoich odbiorców. Pozwalać chętnym na wsłuchiwanie się w jego strukturę, ale i umożliwiając całej reszcie kompletne zignorować jego obecność. Szerokość tak rozumianego pojęcia pozwala na przykład wtłoczyć w jego ramy Stefana Betke, niemieckiego dubowego eksperymentatora ukrywającego się pod aliasem Pole. I choć jamajska miłość do przestrzennych dźwięków i elektronicznych efektów łączy go ze spadkobiercami autora „Music for Airports”, to pominąć jego nagrania można tylko w wypadku braku należytego basu. W piątkowy wieczór w Puzzlach owych niskich częstotliwości było tyle co akustyk napłakał, a rozstawione po całym klubie krzesełka wymuszały niemrawy, „należny ambientom” odbiór. W takich warunkach ledwie 40 minutowy live na który złożyły się utwory z niedawno wydanych, „Waldgeschichtenowych” epek, nie miał szans wywrzeć należytego wrażenia.
Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.
Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.
Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.
Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.
[tekst: Filip Kalinowski]
Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.
Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.
Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.
Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.
[tekst: Filip Kalinowski]
Subskrybuj:
Posty (Atom)