Impast Festiwal należy ocenić i to solidnie, bo to debiutant. Na lotnisku Bemowo, czyli miejscówce przetestowanej przez Madonnę i przez weteranów rakienrola, ACpiorunDC, zagościł mały Open’er. Już z kilkuset metrów widać było olbrzymią scenę, obok niej stała druga, mniejsza. Koncerty rotacyjnie grano to na małej, to na dużej. A pomiędzy nimi mnóstwo miejsca do wylegiwania się – idealna sceneria na ciepły lipcowy dzień.
Na Public Image Limited zdążyliśmy w sam raz, żeby usłyszeć pokrzykiwania Johnnego Rottena, „You fuckin weeeeaaak”, spowodowane nie do końca wiadomo czym: może pozą wiecznego buntownika, frustracją przebrzmiałej legendy, a może tym, że w tzw. Golden Circle bawiło się stosunkowo niewielu ludzi, znacznie więcej pozostawało w strefie ogólnej, czyli tej za mniejszy hajs. No, ale tego dziadziuś Johny mógł nie dostrzec, bo wzrok – tak jak głos – już nie ten.
Kasabian, guru młodzieżowego rocka spod znaku radiowej Trójki, zagrał lepiej, niż można się było spodziewać. Chociaż kawałki z nowej płyty brzmią jak części tej samej przydługiej piosenki, to przeplatane wcześniejszymi hitami stworzyły bardzo energetyczny set. Publiczności znała, bo jak tu nie znać, tekst „ Hit me! Harder! I’m getting rewired”, a wykorzystany w czołówce angielskiej Premier League „Fire” przyciągnął uwagę nawet tych, którzy nie bardzo wiedzieli, czym Kasabian jest.
Wreszcie stało się, po pięciu latach w Polsce ponownie wystąpili Red Hot Chili Peppers – w innym składzie, bo od czasu chorzowskiego koncertu zmienił się nie tylko gitarzysta, ale i doszły instrumenty perkusyjne (które niestety pierwszym piosenkom nadały rytmy latino) i klawisze, które godnie pełniły funkcję drugiej gitary. Zaskoczeń nie było, redakcyjna frakcja Red Hot ultras, dobrze wiedziała, co usłyszy, bo razem z portalem setlist.fm na bieżąco psuła sobie zabawę.
Zaczęło się tak jak na wszystkich koncertach tegorocznej trasy: od „Monarchy Of Roses”. Pozycje obowiązkowe zostały odegrane – w końcu na zespoły „z lat dziecięcych” przychodzi się właśnie po to, żeby po kilku piwach ze wzruszeniem odśpiewać hity. Josh Klinghoffer uwijał się jak mógł i czarował na gitarze, Flea stawał na rękach i zagajał, Chad Smith popisywał się rekordowo wysokimi wyrzutami pałeczek.
Anthony Kiedis jak zwykle nawet się nie przywitał, ale w porównaniu z innymi koncertami z tegorocznej trasy zachowywał się nad wyraz żywiołowo. Może wreszcie odstawił zieloną herbatę i wrócił do poprzednich metod dodawania sobie wigoru.
Największe szaleństwo towarzyszyło oczywiście zgranym szlagierom jeszcze z płyty „Blood Sex Sugar Magic” i nieśmiertelnemu coverowi Steviego Wondera, „Higher Ground”. Sporym zaskoczeniem był cover piosenki „Warszawa” Davida Bowiego, który Flea zaanonsował słowami: „This is our little baby gift, written by someone else”. Tak właśnie zdobywa się publiczność, a za to szacunek! Redhoci zagrali regulaminowo długo i energicznie, słowem, tak, jak mieli zagrać.
tekst: Alek Hudzik, foto: Kacper Sarama
wtorek, 31 lipca 2012
środa, 25 lipca 2012
Dour Festival 2012
Spragnieni wrażeń nie tylko muzycznych, kilka lipcowych dni postanowiliśmy po raz kolejny spędzić w małej walońskiej wiosce Dour, do której 24. edycja belgijskiego festiwalu przyciągnęła oprócz nas jeszcze ok 130 tysięcy osób. Ponad 1100 kilometrów do celu przebyliśmy w iście barejowskim stylu, mając „bardzo dobre połączenie”, z kilkoma tylko przesiadkami. Mozolne rozkładanie namiotu, szybki kurs polskiego sposobu picia wódki dla obsługi pola – i imprezę mogliśmy uznać za rozpoczętą.
Czwartek upłynął pod znakiem muzycznych kontrastów. Koncert francuskiego Juveniles, którego wokalista podobał się dziewczynom tylko do połowy (tej dolnej), zachwycić mógł fanów delikatnego, lekko rozmarzonego indie popu. Grający chwilę później Casiokids bylii nieco bardziej energiczni, nie tylko ze względu na riffowe cytaty żywcem wyjęte z Dire Straits. Kiedy telewidzowie nad Wisłą zasiadali do Teleexpressu, my zajmowaliśmy barierki pod sceną, na której miał się odbyć (jak się później okazało) jeden z najlepszych koncertów imprezy. Nick Waterhouse i jego zespół zrobili to, co do nich należało. Nieśmiały młokos o urodzie Buddy’ego Holly’ego w kilka minut oczarował zgromadzone pod sceną dziewczęta, pokazując, że granie klasycznego rock’n’rolla w stylu lat 50. może mieć podobną przyszłość, co inwestycje w nieruchomości. Opłaca się.
Świetnie wypadli też grający na dużej scenie lokalesi z The Black Box Revelation, którym od koncertu w Proximie poza brodami przybyło też sporo scenicznego luzu. Wspomniany kontrast stworzył dramatycznie słaby koncert Caribou, którego najlepszym elementem było wspólne skandowanie nazwy festiwalu na kilka tysięcy gardeł (Doureeee!). Zniesmaczeni opuściliśmy namiot po kilku piosenkach i udaliśmy się pod główną scenę, gdzie już rozkładali się chłopaki z Franz Ferdinand. Brytole po raz kolejny potwierdzili starą prawdę mówiącą, że indie zespoły debiutujące przed dekadą to najlepsi koncertowi rzemieślnicy współczesnego muzycznego świata. Były przeboje, były tańce, był pierwszy mlask błota pod stopami.
Piątek to kolejna dawka belgijskiego rocka i lekkiego stonera w wykonaniu The Hickey Underworld oraz odrobina klasycznego dziadostwa w postaci nie mniej rockowych Dinosaur Jr. i jednego z wielu przedstawicieli „trójkolorowych” Sebastiena Telliera. Ten ostatni zdobył namiot klubowy performancem, w którym widzieliśmy zarówno Davida Bowie, Bee Gees, jak też bliższego krajowym standardom Krzysztofa Krawczyka. Muzyka z pogranicza disco, french touch, progresywnej, ale nie trącącej żenadą elektroniki, a do tego oldschoolowe dekoracje i stroje rodem z epoki glam. Żabojady pokazały duży dystans, wysyłając takiego artystę na Eurowizję w 2008 roku.
Kolejne dni długiego weekendu okazały się istnym koszmarem. Wspólne zaklinanie pogody i facebookowe modły organizatorów na niewiele się zdały – nad festiwalem przeszła prawdziwa ulewa zamieniająca jego teren w miejsce idealne dla kochających głębokie błoto świnek. Poruszanie się po terenie imprezy stało się na tyle trudne, że wielu uczestników decydowało się na oglądanie koncertów tylko na jednej scenie. Królami soboty okazali się Little Dragon. Szwedzi zagrali koncert, jakiego nie spodziewał się po nich nikt. Rytualne zabawy szybko przybrały formę klasycznej elektrowiksy, ściągając pod scenę setki kochających mechaniczną łupankę Belgów. Chwilę wcześniej widzieliśmy też The War on Drugs, jednak namiot podczas ich koncertu pustoszał równie szybko, co zapełniał się na wspomnianym występie Yukimi i jej składu.
Ostatni dzień był dniem walki, ale też wielkich wygranych. Wyprawa pod najdalej położoną scenę przebiegła pod hasłem: „Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry”. Po ostatnich perypetiach z krajowym koncertem Red Fang za największą porażkę uznalibyśmy przegapienie tego grającego zaledwie metry od nas zespołu. Wycieczka, podczas której stopy ciążyły nam jak w czasie porządnego stoner party, została wynagrodzona w 110 procentach: profesjonale show udowodniło, że może i kły nie do końca potrafią obsługiwać samochody, ale z gitarami problemów już nie mają.
Błędem była rezygnacja z ponoć świetnego Ufomammuta. Oczarowani płytami Chairlift zdecydowaliśmy się o mocy tego składu przekonać na własnej skórze. Niestety Caroline Polachek okazała się zmanierowaną personą, która z trudem odtwarza swoje własne kompozycje, a do uroku znanej z internetu indie dziewoi brakuje jej tyle, co Franciszkowi Smudzie do Vicente’a Del Bosque. Niesmak wynagrodzili grający chwilę później The Subways. Przed imprezą nie postawilibyśmy na nich złamanej złotówki, jednak wszechobecna rock’n’rollowa atmosfera udzieliła się również im. Brzmiące jak punkowy zespół z serialu Disneya trio wspięło się na wyżyny swoich możliwości, grając zapewne koncert życia, co spodobało im się do tego stopnia, że przez dość długi czas nie chcieli zejść ze sceny.
Czterodniowy survival zakończyliśmy po królewsku, w samym środku pierwszego rzędu podczas koncertu The Rapture. Nowojorczycy szybciutko zdystansowali niemiłosiernie nudzące The Flaming Lips i zagrali najlepszy w naszej ocenie koncert Dour 2012. Luke Jenner z gracją prawdziwego lidera prowadził swój skład do końcowego sukcesu, a przed poprzedzającą występ próbą zabawiał publiczność najpiękniejszym wykonaniem „Stairway to Heaven”, jakie kiedykolwiek słyszeliśmy. Wyższość rywali uznał również Wayne Coyne, który był jedną z pierwszych osób śpieszących z pokoncertowymi gratulacjami. Kiedy rano obudziliśmy się na opustoszałym polu, poza dźwiękami „How Deep is your Love?” mieliśmy w głowie tylko dwie myśli: to chyba nie był sen? Oraz: to co, wracamy za rok?. Wracamy!
St. Vincent tekst: Michał Kropiński, foto: Magdalena Stefaniak i Kasia Sopniewska
Czwartek upłynął pod znakiem muzycznych kontrastów. Koncert francuskiego Juveniles, którego wokalista podobał się dziewczynom tylko do połowy (tej dolnej), zachwycić mógł fanów delikatnego, lekko rozmarzonego indie popu. Grający chwilę później Casiokids bylii nieco bardziej energiczni, nie tylko ze względu na riffowe cytaty żywcem wyjęte z Dire Straits. Kiedy telewidzowie nad Wisłą zasiadali do Teleexpressu, my zajmowaliśmy barierki pod sceną, na której miał się odbyć (jak się później okazało) jeden z najlepszych koncertów imprezy. Nick Waterhouse i jego zespół zrobili to, co do nich należało. Nieśmiały młokos o urodzie Buddy’ego Holly’ego w kilka minut oczarował zgromadzone pod sceną dziewczęta, pokazując, że granie klasycznego rock’n’rolla w stylu lat 50. może mieć podobną przyszłość, co inwestycje w nieruchomości. Opłaca się.
Świetnie wypadli też grający na dużej scenie lokalesi z The Black Box Revelation, którym od koncertu w Proximie poza brodami przybyło też sporo scenicznego luzu. Wspomniany kontrast stworzył dramatycznie słaby koncert Caribou, którego najlepszym elementem było wspólne skandowanie nazwy festiwalu na kilka tysięcy gardeł (Doureeee!). Zniesmaczeni opuściliśmy namiot po kilku piosenkach i udaliśmy się pod główną scenę, gdzie już rozkładali się chłopaki z Franz Ferdinand. Brytole po raz kolejny potwierdzili starą prawdę mówiącą, że indie zespoły debiutujące przed dekadą to najlepsi koncertowi rzemieślnicy współczesnego muzycznego świata. Były przeboje, były tańce, był pierwszy mlask błota pod stopami.
Piątek to kolejna dawka belgijskiego rocka i lekkiego stonera w wykonaniu The Hickey Underworld oraz odrobina klasycznego dziadostwa w postaci nie mniej rockowych Dinosaur Jr. i jednego z wielu przedstawicieli „trójkolorowych” Sebastiena Telliera. Ten ostatni zdobył namiot klubowy performancem, w którym widzieliśmy zarówno Davida Bowie, Bee Gees, jak też bliższego krajowym standardom Krzysztofa Krawczyka. Muzyka z pogranicza disco, french touch, progresywnej, ale nie trącącej żenadą elektroniki, a do tego oldschoolowe dekoracje i stroje rodem z epoki glam. Żabojady pokazały duży dystans, wysyłając takiego artystę na Eurowizję w 2008 roku.
Kolejne dni długiego weekendu okazały się istnym koszmarem. Wspólne zaklinanie pogody i facebookowe modły organizatorów na niewiele się zdały – nad festiwalem przeszła prawdziwa ulewa zamieniająca jego teren w miejsce idealne dla kochających głębokie błoto świnek. Poruszanie się po terenie imprezy stało się na tyle trudne, że wielu uczestników decydowało się na oglądanie koncertów tylko na jednej scenie. Królami soboty okazali się Little Dragon. Szwedzi zagrali koncert, jakiego nie spodziewał się po nich nikt. Rytualne zabawy szybko przybrały formę klasycznej elektrowiksy, ściągając pod scenę setki kochających mechaniczną łupankę Belgów. Chwilę wcześniej widzieliśmy też The War on Drugs, jednak namiot podczas ich koncertu pustoszał równie szybko, co zapełniał się na wspomnianym występie Yukimi i jej składu.
Ostatni dzień był dniem walki, ale też wielkich wygranych. Wyprawa pod najdalej położoną scenę przebiegła pod hasłem: „Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry”. Po ostatnich perypetiach z krajowym koncertem Red Fang za największą porażkę uznalibyśmy przegapienie tego grającego zaledwie metry od nas zespołu. Wycieczka, podczas której stopy ciążyły nam jak w czasie porządnego stoner party, została wynagrodzona w 110 procentach: profesjonale show udowodniło, że może i kły nie do końca potrafią obsługiwać samochody, ale z gitarami problemów już nie mają.
Błędem była rezygnacja z ponoć świetnego Ufomammuta. Oczarowani płytami Chairlift zdecydowaliśmy się o mocy tego składu przekonać na własnej skórze. Niestety Caroline Polachek okazała się zmanierowaną personą, która z trudem odtwarza swoje własne kompozycje, a do uroku znanej z internetu indie dziewoi brakuje jej tyle, co Franciszkowi Smudzie do Vicente’a Del Bosque. Niesmak wynagrodzili grający chwilę później The Subways. Przed imprezą nie postawilibyśmy na nich złamanej złotówki, jednak wszechobecna rock’n’rollowa atmosfera udzieliła się również im. Brzmiące jak punkowy zespół z serialu Disneya trio wspięło się na wyżyny swoich możliwości, grając zapewne koncert życia, co spodobało im się do tego stopnia, że przez dość długi czas nie chcieli zejść ze sceny.
Czterodniowy survival zakończyliśmy po królewsku, w samym środku pierwszego rzędu podczas koncertu The Rapture. Nowojorczycy szybciutko zdystansowali niemiłosiernie nudzące The Flaming Lips i zagrali najlepszy w naszej ocenie koncert Dour 2012. Luke Jenner z gracją prawdziwego lidera prowadził swój skład do końcowego sukcesu, a przed poprzedzającą występ próbą zabawiał publiczność najpiękniejszym wykonaniem „Stairway to Heaven”, jakie kiedykolwiek słyszeliśmy. Wyższość rywali uznał również Wayne Coyne, który był jedną z pierwszych osób śpieszących z pokoncertowymi gratulacjami. Kiedy rano obudziliśmy się na opustoszałym polu, poza dźwiękami „How Deep is your Love?” mieliśmy w głowie tylko dwie myśli: to chyba nie był sen? Oraz: to co, wracamy za rok?. Wracamy!
St. Vincent tekst: Michał Kropiński, foto: Magdalena Stefaniak i Kasia Sopniewska
poniedziałek, 16 lipca 2012
13-14.07.12 - Melt! Festival @ Ferropolis, Niemcy
Kopalnia węgla brunatnego Gräfenhainichen, Golpa-Nord podczas dwudziestu siedmiu lat swojego istnienia wydobyła kilkadziesiąt miliardów ton surowca. Kiedy złoża zostały wyczerpane, studenci znajdującej się w leżącym nieopodal Dessau szkoły Bauhaus odwiedzili postapokaliptycznie wyglądający areał z nadzieją na znalezienie tam inspiracji do pracy. To co zastali na miejscu przeszło ich najśmielsze oczekiwania, a bliska niemieckiej myśli architektonicznej idea łączenia przemysłowego z użytkowym skłoniła ich do rozpoczęcia walki o przejęcie zawalonego ciężkim sprzętem, wieloherktarowego terenu. Przy wsparciu lokalnej społeczności przedstawili oni oficjelom plan zalania wyrobiska wodą, oczyszczenia obszaru z zalegającego tam złomu i oddania całości w ręce ludzi. O wyjątkowości sztucznie stworzonego półwyspu miało stanowić pozostawienie najcięższego sprzętu w miejscu jego wieloletniej, nigdy nie przerywanej pracy. Ważące tysiące ton, monumentalne machiny zafascynowały studentów Bauhausu z czysto estetycznych powodów, czego urzędnicy ani górnicy nie byli w stanie zrozumieć, lecz po pewnym czasie udało im się przekonać decydentów do swojej wizji. Podrdzewiałe, żelazne monstra otrzymały przydomki podyktowane ich wyglądem: wieloramienna „Meduza”, podzielone na dwie części „Niemcy”, podłużny „Komar”, ogromny „Mad Max” i wyposażone w obrotowy element „Wielkie Koło”. Po dziesięciu latach prac budowlanych powstało Ferropolis - Żelazne Miasto - ośrodek muzealno-kulturalny żywcem „wyjęty z głowy Marilyna Mansona”.
Sala koncertowa szkoły Bauhaus, Dessau
Cytat z grających tam swego czasu braci Gallagherów dobrze oddaje atmosferę owego miejsca. Jednocześnie mówi on wiele o fascynacji, jaką żywią wobec niego występujący tam artyści. W 1999 roku niedawno powstałe Ferropolis po raz pierwszy rozbrzmiało elektronicznymi dźwiękami, które już w latach 20. XX wieku fascynowały studentów Bauhausu. Oparte na eksperymentach z technologią - nazywane wówczas awangardowym jazzem - dźwiękowe poszukiwania grupy artystycznej skupionej wokół Waltera Gropiusa znalazły swoją kontynuację w działaniach grupy zapaleńców, którzy przenieśli w owo miejsce, swój raczkujący Melt! Festival. Niecałe trzy tysiące osób, które pośród budzących respekt konstrukcji, dawało wyraz swojej ciekawości dźwiękowego jutra, nie było jednak w stanie przewidzieć, jakie rozmiary przebierze ich inicjatywa. Po latach rozwoju, znajdowania partnerów, poszerzania dźwiękowego spectrum i wieloletniej świetności, tegorocznemu line-upowi nie udało się dorównać niesamowitości miejsca. Tym bardziej nie udźwignął on ciężaru Bauhausowej schedy. Wyprzedany na długo przed rozpoczęciem, przyciągający ponad 20 tysięcy ludzi, trzydniowy festiwal zainfekowała choroba, która już od kilku lat trawi Berlin. Wraz z rozwojem tanich linii lotniczych i natężeniem imprezowej turystyki, renoma didżeja czy zespołu przestała odgrywać pierwszoplanową rolę. Liczy się tylko i wyłącznie zabawa. Kolorowy strój pozwala zerwać z szarą codziennością pracy w korporacji, a rytmiczna pulsacja i gitarowe melodie pomagają wprawić zastane ciało w ruch. Indie rockowa monotonia rządzi główną sceną, a największe tłumy spotkać można podczas łatwo przyswajalnych house'owych setów.
Ferropolis
Na szczęście Niemcy mają swoich własnych „chemicznych braci”. Duet znany jako Modeselektor od lat już balansuje na granicy dzielącej klub i dyskotekę. Choć ich własne sety często dryfują w stronę przybytków tego drugiego rodzaju, a otaczająca ich miłość hipsterskiej młodzieży bywa irytująca, Gernot Bronsert i Sebastian Szary nie muszą nikomu udowadniać, że mają świetny gust i niesamowite zdolności producenckie. Od niedawna mają też dwa labele, które z każdym kolejnym wydawnictwem umacniają swoją pozycję na gęsto obsadzonym, elektronicznym rynku. To właśnie spośród katalogu (i przyjaciół) 50Weapons i Monkeytown, skompilowali oni line up sceny, którą włodarze festiwalu oddali pod ich kuratelę. Znajdujący się na plaży Melt!Selektor szybko przyciągnął wszystkich bywalców festiwalu, dla których dźwięk jest istotniejszy niż przebranie, a przyszłość ciekawsza niż wspominki. Intrygujące wizualizacje i lokalizacja pomiędzy jeziorem, a ziejącymi ogniem „Niemcami” stanowiły natomiast świetne uzupełnienie futurystycznych dźwięków wydobywających się z masywnego soundsystemu.
Melt! Festival
Przeszywający ciało niskopienny bas, syntezatorowa ornamentyka i oszczędna rytmika produkcji Sheda stanowiły świetny wstęp do berlińskiego, technicznego światka. Pełny przestrzeni i harmonii live-act Niemca przyłożył kolejną cegiełkę do budowanego przez lata mostu łączącego stolicę naszych zachodnich sąsiadów z miejscem narodzin elektronicznego groove'u jakim jest Detroit. Całości dopełniały oszczędne projekcje, które na pewno spotkałyby się z aprobatą wykładowców szkoły Bauhaus. Zaraz po występie związanego z Ostgut Ton producenta, scenę poczęto zastawiać ciężkim sprzętem, syrenami i zestawem perkusyjnym. Jan St. Werner, Andi Toma i towarzyszący im na żywo bębniarz Dodo NKishi potrzebują sporego zaplecza do budowy swoich skomplikowanych, połamanych „piosenek”. Bo piosenki właśnie członkowie Mouse on Mars kochają najbardziej. Pełne zgrzytów, trzasków i efektów, zwichnięte utwory düsseldorfskiego duetu na żywo stają się jeszcze gęstsze i rozpasane. Pośród rozimprowizowanej, konceptualnej siatki dźwięków nietrudno jednak znaleźć punkt wyjścia do rytmicznych podrygów. Nawet gdy ściana dźwięku wydaje się nie do przebicia, uwielbiający żarty Niemcy rozbijają ją syntezatorową melodią lub przepuszczanym przez dziesiątki maszynek entuzjastycznym danke shon. Zapamiętajcie te dwa słowa, bo po zbliżającym się wielkimi krokami ich występie na Nowej Muzyce na pewno będzie za co dziękować.
Melt!Selektion
Jako że tańcząca z przebranym za tampon holendrem Beth Ditto, ani kalający dobre imię dubstepu Nero nie byli w stanie przykuć naszej uwagi, a podziwianie podświetlonego nocą Ferropolis zakłócał zimny deszcz, na miejsce festiwalu wróciliśmy dopiero następnego dnia. Rozbrajająco kretyński, a jednocześnie porywający set Tekiego Latexa i DJ'a Orgasmica okazał się być świetną rozgrzewką przed występami kolejnych artystów. Sound Pellegrino Thermal Team nie zna pojęcia tandety. Bez żenady łączyli oni techniczne hymny z przewijającym się przez cały Melt! hip(stersko)-hopowym hymnem „Niggas in Paris”, a Modeselektorowa scena przeżywała oblężenie spragnionej hitów młodzieży. Równie eklektyczną mieszanką uraczył publikę losangeleski überdidżej Gaslamp Killer. Przeplatając rapową klasykę elektronicznymi świeżynkami, adapterowy szaman nie pozwalał jednak nikomu na bezrefleksyjne tańce. Rytmiczna ekwilibrystyka i „matkojebcze” wrzaski wyrywały z otępienia nie potrafiącą się ruszyć z miejsca gawiedź, a GLK kontynuował swoją imprezowo-edukacyjną krucjatę. Ciężaru jego seta nie potrafił natomiast udźwignąć - zastępujący Rustiego - reprezentant Buraka Som Sistema, J-Wow. Wspierany przez nie mogącego się doczekać powrotu przed red tube'a, monotematycznego hype mana. Portugalczyk skutecznie wygonił nas z festiwalu, który w tym roku niestety intrygował bardziej scenerią niż line-upem, a z założeniami progresywnie myślących studentów Bauhausu spotkał się jedynie podczas występów Sheda, Myszy i kalifornijskiego Killera.
tekst i zdjęcia: Filip Kalinowski
Cytat z grających tam swego czasu braci Gallagherów dobrze oddaje atmosferę owego miejsca. Jednocześnie mówi on wiele o fascynacji, jaką żywią wobec niego występujący tam artyści. W 1999 roku niedawno powstałe Ferropolis po raz pierwszy rozbrzmiało elektronicznymi dźwiękami, które już w latach 20. XX wieku fascynowały studentów Bauhausu. Oparte na eksperymentach z technologią - nazywane wówczas awangardowym jazzem - dźwiękowe poszukiwania grupy artystycznej skupionej wokół Waltera Gropiusa znalazły swoją kontynuację w działaniach grupy zapaleńców, którzy przenieśli w owo miejsce, swój raczkujący Melt! Festival. Niecałe trzy tysiące osób, które pośród budzących respekt konstrukcji, dawało wyraz swojej ciekawości dźwiękowego jutra, nie było jednak w stanie przewidzieć, jakie rozmiary przebierze ich inicjatywa. Po latach rozwoju, znajdowania partnerów, poszerzania dźwiękowego spectrum i wieloletniej świetności, tegorocznemu line-upowi nie udało się dorównać niesamowitości miejsca. Tym bardziej nie udźwignął on ciężaru Bauhausowej schedy. Wyprzedany na długo przed rozpoczęciem, przyciągający ponad 20 tysięcy ludzi, trzydniowy festiwal zainfekowała choroba, która już od kilku lat trawi Berlin. Wraz z rozwojem tanich linii lotniczych i natężeniem imprezowej turystyki, renoma didżeja czy zespołu przestała odgrywać pierwszoplanową rolę. Liczy się tylko i wyłącznie zabawa. Kolorowy strój pozwala zerwać z szarą codziennością pracy w korporacji, a rytmiczna pulsacja i gitarowe melodie pomagają wprawić zastane ciało w ruch. Indie rockowa monotonia rządzi główną sceną, a największe tłumy spotkać można podczas łatwo przyswajalnych house'owych setów.
Na szczęście Niemcy mają swoich własnych „chemicznych braci”. Duet znany jako Modeselektor od lat już balansuje na granicy dzielącej klub i dyskotekę. Choć ich własne sety często dryfują w stronę przybytków tego drugiego rodzaju, a otaczająca ich miłość hipsterskiej młodzieży bywa irytująca, Gernot Bronsert i Sebastian Szary nie muszą nikomu udowadniać, że mają świetny gust i niesamowite zdolności producenckie. Od niedawna mają też dwa labele, które z każdym kolejnym wydawnictwem umacniają swoją pozycję na gęsto obsadzonym, elektronicznym rynku. To właśnie spośród katalogu (i przyjaciół) 50Weapons i Monkeytown, skompilowali oni line up sceny, którą włodarze festiwalu oddali pod ich kuratelę. Znajdujący się na plaży Melt!Selektor szybko przyciągnął wszystkich bywalców festiwalu, dla których dźwięk jest istotniejszy niż przebranie, a przyszłość ciekawsza niż wspominki. Intrygujące wizualizacje i lokalizacja pomiędzy jeziorem, a ziejącymi ogniem „Niemcami” stanowiły natomiast świetne uzupełnienie futurystycznych dźwięków wydobywających się z masywnego soundsystemu.
Przeszywający ciało niskopienny bas, syntezatorowa ornamentyka i oszczędna rytmika produkcji Sheda stanowiły świetny wstęp do berlińskiego, technicznego światka. Pełny przestrzeni i harmonii live-act Niemca przyłożył kolejną cegiełkę do budowanego przez lata mostu łączącego stolicę naszych zachodnich sąsiadów z miejscem narodzin elektronicznego groove'u jakim jest Detroit. Całości dopełniały oszczędne projekcje, które na pewno spotkałyby się z aprobatą wykładowców szkoły Bauhaus. Zaraz po występie związanego z Ostgut Ton producenta, scenę poczęto zastawiać ciężkim sprzętem, syrenami i zestawem perkusyjnym. Jan St. Werner, Andi Toma i towarzyszący im na żywo bębniarz Dodo NKishi potrzebują sporego zaplecza do budowy swoich skomplikowanych, połamanych „piosenek”. Bo piosenki właśnie członkowie Mouse on Mars kochają najbardziej. Pełne zgrzytów, trzasków i efektów, zwichnięte utwory düsseldorfskiego duetu na żywo stają się jeszcze gęstsze i rozpasane. Pośród rozimprowizowanej, konceptualnej siatki dźwięków nietrudno jednak znaleźć punkt wyjścia do rytmicznych podrygów. Nawet gdy ściana dźwięku wydaje się nie do przebicia, uwielbiający żarty Niemcy rozbijają ją syntezatorową melodią lub przepuszczanym przez dziesiątki maszynek entuzjastycznym danke shon. Zapamiętajcie te dwa słowa, bo po zbliżającym się wielkimi krokami ich występie na Nowej Muzyce na pewno będzie za co dziękować.
Jako że tańcząca z przebranym za tampon holendrem Beth Ditto, ani kalający dobre imię dubstepu Nero nie byli w stanie przykuć naszej uwagi, a podziwianie podświetlonego nocą Ferropolis zakłócał zimny deszcz, na miejsce festiwalu wróciliśmy dopiero następnego dnia. Rozbrajająco kretyński, a jednocześnie porywający set Tekiego Latexa i DJ'a Orgasmica okazał się być świetną rozgrzewką przed występami kolejnych artystów. Sound Pellegrino Thermal Team nie zna pojęcia tandety. Bez żenady łączyli oni techniczne hymny z przewijającym się przez cały Melt! hip(stersko)-hopowym hymnem „Niggas in Paris”, a Modeselektorowa scena przeżywała oblężenie spragnionej hitów młodzieży. Równie eklektyczną mieszanką uraczył publikę losangeleski überdidżej Gaslamp Killer. Przeplatając rapową klasykę elektronicznymi świeżynkami, adapterowy szaman nie pozwalał jednak nikomu na bezrefleksyjne tańce. Rytmiczna ekwilibrystyka i „matkojebcze” wrzaski wyrywały z otępienia nie potrafiącą się ruszyć z miejsca gawiedź, a GLK kontynuował swoją imprezowo-edukacyjną krucjatę. Ciężaru jego seta nie potrafił natomiast udźwignąć - zastępujący Rustiego - reprezentant Buraka Som Sistema, J-Wow. Wspierany przez nie mogącego się doczekać powrotu przed red tube'a, monotematycznego hype mana. Portugalczyk skutecznie wygonił nas z festiwalu, który w tym roku niestety intrygował bardziej scenerią niż line-upem, a z założeniami progresywnie myślących studentów Bauhausu spotkał się jedynie podczas występów Sheda, Myszy i kalifornijskiego Killera.
tekst i zdjęcia: Filip Kalinowski
Subskrybuj:
Posty (Atom)