Spragnieni wrażeń nie tylko muzycznych, kilka lipcowych dni postanowiliśmy po raz kolejny spędzić w małej walońskiej wiosce Dour, do której 24. edycja belgijskiego festiwalu przyciągnęła oprócz nas jeszcze ok 130 tysięcy osób. Ponad 1100 kilometrów do celu przebyliśmy w iście barejowskim stylu, mając „bardzo dobre połączenie”, z kilkoma tylko przesiadkami. Mozolne rozkładanie namiotu, szybki kurs polskiego sposobu picia wódki dla obsługi pola – i imprezę mogliśmy uznać za rozpoczętą.
Czwartek upłynął pod znakiem muzycznych kontrastów. Koncert francuskiego Juveniles, którego wokalista podobał się dziewczynom tylko do połowy (tej dolnej), zachwycić mógł fanów delikatnego, lekko rozmarzonego indie popu. Grający chwilę później Casiokids bylii nieco bardziej energiczni, nie tylko ze względu na riffowe cytaty żywcem wyjęte z Dire Straits. Kiedy telewidzowie nad Wisłą zasiadali do Teleexpressu, my zajmowaliśmy barierki pod sceną, na której miał się odbyć (jak się później okazało) jeden z najlepszych koncertów imprezy. Nick Waterhouse i jego zespół zrobili to, co do nich należało. Nieśmiały młokos o urodzie Buddy’ego Holly’ego w kilka minut oczarował zgromadzone pod sceną dziewczęta, pokazując, że granie klasycznego rock’n’rolla w stylu lat 50. może mieć podobną przyszłość, co inwestycje w nieruchomości. Opłaca się.
Świetnie wypadli też grający na dużej scenie lokalesi z The Black Box Revelation, którym od koncertu w Proximie poza brodami przybyło też sporo scenicznego luzu. Wspomniany kontrast stworzył dramatycznie słaby koncert Caribou, którego najlepszym elementem było wspólne skandowanie nazwy festiwalu na kilka tysięcy gardeł (Doureeee!). Zniesmaczeni opuściliśmy namiot po kilku piosenkach i udaliśmy się pod główną scenę, gdzie już rozkładali się chłopaki z Franz Ferdinand. Brytole po raz kolejny potwierdzili starą prawdę mówiącą, że indie zespoły debiutujące przed dekadą to najlepsi koncertowi rzemieślnicy współczesnego muzycznego świata. Były przeboje, były tańce, był pierwszy mlask błota pod stopami.
Piątek to kolejna dawka belgijskiego rocka i lekkiego stonera w wykonaniu The Hickey Underworld oraz odrobina klasycznego dziadostwa w postaci nie mniej rockowych Dinosaur Jr. i jednego z wielu przedstawicieli „trójkolorowych” Sebastiena Telliera. Ten ostatni zdobył namiot klubowy performancem, w którym widzieliśmy zarówno Davida Bowie, Bee Gees, jak też bliższego krajowym standardom Krzysztofa Krawczyka. Muzyka z pogranicza disco, french touch, progresywnej, ale nie trącącej żenadą elektroniki, a do tego oldschoolowe dekoracje i stroje rodem z epoki glam. Żabojady pokazały duży dystans, wysyłając takiego artystę na Eurowizję w 2008 roku.
Kolejne dni długiego weekendu okazały się istnym koszmarem. Wspólne zaklinanie pogody i facebookowe modły organizatorów na niewiele się zdały – nad festiwalem przeszła prawdziwa ulewa zamieniająca jego teren w miejsce idealne dla kochających głębokie błoto świnek. Poruszanie się po terenie imprezy stało się na tyle trudne, że wielu uczestników decydowało się na oglądanie koncertów tylko na jednej scenie. Królami soboty okazali się Little Dragon. Szwedzi zagrali koncert, jakiego nie spodziewał się po nich nikt. Rytualne zabawy szybko przybrały formę klasycznej elektrowiksy, ściągając pod scenę setki kochających mechaniczną łupankę Belgów. Chwilę wcześniej widzieliśmy też The War on Drugs, jednak namiot podczas ich koncertu pustoszał równie szybko, co zapełniał się na wspomnianym występie Yukimi i jej składu.
Ostatni dzień był dniem walki, ale też wielkich wygranych. Wyprawa pod najdalej położoną scenę przebiegła pod hasłem: „Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry”. Po ostatnich perypetiach z krajowym koncertem Red Fang za największą porażkę uznalibyśmy przegapienie tego grającego zaledwie metry od nas zespołu. Wycieczka, podczas której stopy ciążyły nam jak w czasie porządnego stoner party, została wynagrodzona w 110 procentach: profesjonale show udowodniło, że może i kły nie do końca potrafią obsługiwać samochody, ale z gitarami problemów już nie mają.
Błędem była rezygnacja z ponoć świetnego Ufomammuta. Oczarowani płytami Chairlift zdecydowaliśmy się o mocy tego składu przekonać na własnej skórze. Niestety Caroline Polachek okazała się zmanierowaną personą, która z trudem odtwarza swoje własne kompozycje, a do uroku znanej z internetu indie dziewoi brakuje jej tyle, co Franciszkowi Smudzie do Vicente’a Del Bosque. Niesmak wynagrodzili grający chwilę później The Subways. Przed imprezą nie postawilibyśmy na nich złamanej złotówki, jednak wszechobecna rock’n’rollowa atmosfera udzieliła się również im. Brzmiące jak punkowy zespół z serialu Disneya trio wspięło się na wyżyny swoich możliwości, grając zapewne koncert życia, co spodobało im się do tego stopnia, że przez dość długi czas nie chcieli zejść ze sceny.
Czterodniowy survival zakończyliśmy po królewsku, w samym środku pierwszego rzędu podczas koncertu The Rapture. Nowojorczycy szybciutko zdystansowali niemiłosiernie nudzące The Flaming Lips i zagrali najlepszy w naszej ocenie koncert Dour 2012. Luke Jenner z gracją prawdziwego lidera prowadził swój skład do końcowego sukcesu, a przed poprzedzającą występ próbą zabawiał publiczność najpiękniejszym wykonaniem „Stairway to Heaven”, jakie kiedykolwiek słyszeliśmy. Wyższość rywali uznał również Wayne Coyne, który był jedną z pierwszych osób śpieszących z pokoncertowymi gratulacjami. Kiedy rano obudziliśmy się na opustoszałym polu, poza dźwiękami „How Deep is your Love?” mieliśmy w głowie tylko dwie myśli: to chyba nie był sen? Oraz: to co, wracamy za rok?. Wracamy!
St. Vincent
tekst: Michał Kropiński, foto: Magdalena Stefaniak i Kasia Sopniewska