Jeżeli cenisz sobie kameralny klimat, koncerty w niemal rodzinnej atmosferze i spokojny sen po występach – nie jedź na Sziget Festival! Największa muzyczna impreza w naszej części Europy nie będąca Przystankiem Woodstock to propozycja dla twardych zawodników.
Patrząc na tłumy rozbawionych Holendrów, Anglików, Francuzów i Hiszpanów (oraz nielicznych Węgrów) zastanawialiśmy się, ilu z nich przyjechało na festiwal dla muzyki. Zastanawialiśmy się nad tym, nie mogąc początkowo znaleźć żadnej z muzycznych scen, trafiając natomiast na olbrzymi ekran, na którym festiwalowicze mogli próbować swych sił w takich dyscyplinach jak odganianie gołębi, łapanie kokosów, czy walka z dzikimi mewami – coś jak gigantyczne Nintendo Wii. Zastanawialiśmy się nad tym, kiedy obok miejsca, które uznaliśmy za ustronne i wyśmienite do rozłożenia namiotu stanęło elektryczne rodeo (tak, tak, na Szigecie można rozstawić namiot w każdym punkcie – szacun dla straceńców, którzy postanowili to zrobić obok sceny Burn Party Arena).
Pozbawiła nas złudzeń dopiero grupa Belgów, którzy na pytanie "jaki koncert się wam najbardziej podobał?", odpowiedzieli mniej więcej: "no, widzieliśmy wczoraj jeden koncert… niezły… ale nie pamiętamy, co to było". Ale nie znaczy to, że pod scenami hulał wiatr, bo wszyscy bawili się na sztucznym byku – wręcz przeciwnie, podczas koncertu Prodigy tłum wypełniał każdą dostępną przestrzeń, łącznie z okolicznymi strefami gastro. To właśnie z powodu wszechobecnych tłumów po dwóch dniach festiwalu zmieniliśmy swoją taktykę – zamiast nocnych koncertów gwiazd zaczęliśmy wybierać te mniejsze, odbywające się w dzień. Dodatkowy plus: mniejsze natężenie elektronicznej młócki z sieci festiwalowych dyskotekowni (były wszędzie, przy każdym punkcie z piwem).
Mniejsze nie znaczy gorsze. Zamiast tracić czas na White Lies (upadła nasza teoria, że popularni są tylko w Polsce) czy megalomański show Jareda Leto z 30 Seconds to Mars, trafiłem na niespodziewanie punkowy występ Kate Nash – oczekiwałem słodkości w stylu Katy Perry albo Lily Allen, a dostałem Bikini Kill. Takie niespodzianki cenię sobie bardzo, podobnie jak potężnego psychodelicznego rokenrola zaserwowanego przez belgijski zespół Triggerfinger (moje odkrycie festiwalu). Mieli więcej czadu, niż ociężałe Mötorhead i przynajmniej tyle samo, co (odrobinę zbyt efekciarscy) Judas Priest. I aż dziw bierze, że ktoś mógł jednak wybrać elektryczne rodeo.
Największe kuriozum: Hungaricum Village, strefa pełna atrap starowęgierskiej architektury i potraw z dużą ilością smalcu. Ex aequo z namiotem wodewilowym.
Największa porażka: Przemarsz bębniarzy o 8 rano w sobotę. Au!
Najlepsza koszulka: Ta z napisem "Live Every Week Like It's a Shark Week"
Najlepsze w strefie gastro: Hamburger wielkości bochna chleba.
Przypadkowa atrakcja: Nieudany szturm prawicowej bojówki na bramki wejściowe.
Wzór do naśladowania: Możliwość wnoszenia własnych napojów.
tekst: Maciek Piasecki
foto: Eloise Ash