Druga, wydana całkiem jeszcze niedawno płyta Twin Shadowa podzieliła redakcję. Zwiewność i naturalna lekkość cechująca debiut Georga Lewisa Juniora (co do której się wszyscy zgadzamy) ustąpiła miejsca siermiężnemu (zdaniem niektórych) kiczowi lat 80., dając co poniektórym powody do obaw o jakość jego stołecznego występu. Fani ejtisowej stylistyki nie mogli się za to doczekać koncertu. Zwłaszcza ci, którzy przegapili jego występ podczas zeszłorocznego Offa.
Zacznijmy od początku: warto wspomnieć o paru niespodziankach przygotowanych przez organizatorów koncertu. Pierwszą były niezrozumiale wysokie ceny biletów (stówa? serio?). Drugą, punktualny (i zwyczajnie za wczesny) start koncertu – sporo osób pojawiło się w klubie dopiero w połowie (ale to raczej nauczka na przyszłość, niż zarzut pod adresem agencji koncertowej).
Występ wąsacza z Brooklynu był też okazją do przetestowania reaktywowanego niedawno, mocno odrestaurowanego Basenu. Wnętrze starej pływalni ma ogromny potencjał koncertowy, ale ten nadal istnieje raczej w teorii. Nagłośnienie tego wieczoru pozostawiało wiele do życzenia i nawet wyprawa w okolice konsolety realizatora nie pomogła. Trudno też zrozumieć dlaczego nie wyłączono większości świateł w klubie – dość jasne oświetlenie, w połączeniu z białym ekranem rozłożonym za muzykami, odzierało wydarzenie z klimatu. Nowe, ciągnące żywcem z radiowych hitów lat 80. kompozycje wypadły blado, a oczekiwanie na starsze kawałki okazało się stratą czasu, ponieważ zostały one w dość drastyczny sposób przearanżowane. Sam George z kolei sprawiał wrażenie mocno zaspanego (jeśli nie zwyczajnie skacowanego). Jego wizerunek uratowały pogawędki z publiką między poszczególnymi utworami.
Nasza redakcyjna reprezentacja nie była jednak jednomyślna w sprawie werdyktu: o ile zgodni jesteśmy co do starszych numerów (nowe aranże nie dorównywały oryginałom, pozbawiły je lekkości i klimatu), o tyle wspomniane ejtisowe kawałki z nowej płyty wypadły zdaniem drugiej połowy redakcji świetnie. Sam Gorgie – na początku faktycznie nieco wsobny (co nie przeszkodziło mu od pierwszych minut „wyhaczać” co ładniejszych dziewczyn z publiki i obdarzać ich przeciagłymi spojrzeniami połączonymi z zawadjacko-zalotnymi uśmiechami), z każdym kolejnym łykiem wyborowej (a nie przychodziło mu to łatwo, rzekoma „polish finest” zdecydowanie nie przypadła mu do gustu – ale gospodarzom się nie odmawia!) coraz bardziej się rozluźniał, rzucał żartami, pozwolił sobie nawet na bardzo zabawny monolog dotyczący swoich korzeni, naszej historii i niemieckiego sztywniactwa).
Koncert był dość długi, muzycy coraz bardziej zaangażowani, a publika od początku bardzo entuzjastyczna. Nagłośnienie i oświetlenie faktycznie pozostawiało sporo do życzenia, ale już dawno przestaliśmy się tym przejmować. Inaczej musielibyśmy opuszczać 90% organizowanych w Polsce koncertów.
tekst: Rozwadowski, Wiechnik
wtorek, 13 listopada 2012
poniedziałek, 12 listopada 2012
Beach House @ Fabryka Trzciny, Warszawa, 11.11.2012
Po obfitującym w atrakcje weekendzie, kto jeszcze miał siłę (i naturalnie odwagę, by przemknąć przez kipiącą agresją z okazji Święta Niepodległości stolicę) w niedzielę mógł się wybrać do Fabryki Trzciny, by zobaczyć romantycznych smutasów z Beach House.
Amerykańskie trio powoli, ale konsekwentnie buduje sobie w naszym kraju fan base. Co nie dziwi, bo smutny nasz naród, przed trzydziestoma laty zasmakowawszy Nowej Fali, hołduje od tamtego czasu wszelkim Kiurom, Ianom Curtisom, jak również Cocteau Twinsom i innym Siouxom.
Kto przegapił występ Beach House na tegorocznym Tauronie, mógł sobie to odbić z powodzeniem w Fabryce Trzciny. Choć nad sceną brakowało apokaliptycznych chmur na nocnym niebie, a koncert nie zakończył się jakże adekwatnym do nastroju deszczem, choć sceniczna przestrzeń była mniejsza, również tutaj udało się zainstalować śmigła wentylatorów, które z kawałka na kawałek powolutku, ale coraz wyraźniej cięły snopami światła miękkie brzmienia i ciemno-askamitny głos Victorii Legrand.
Jeśli Beach House poruszają, to gdzieś głęboko w środku - nogi wrastają w ziemię, przytłoczone pięknym smutkiem płuca z trudem łapią oddech. Zespół, na scenie mocno statyczny, szamoce się trochę z emocjami, też jakby podskórnie odczuwając nastroje, które sam wyczarowuje. Melancholia zamiast rozpaczy, miękki kocyk zamiast lodowatego wiatru. Wychodziliśmy rozmarzeni, na miękkich nogach.
tekst: Rafał Rejowski, foto: Fila Padlewska
Amerykańskie trio powoli, ale konsekwentnie buduje sobie w naszym kraju fan base. Co nie dziwi, bo smutny nasz naród, przed trzydziestoma laty zasmakowawszy Nowej Fali, hołduje od tamtego czasu wszelkim Kiurom, Ianom Curtisom, jak również Cocteau Twinsom i innym Siouxom.
Kto przegapił występ Beach House na tegorocznym Tauronie, mógł sobie to odbić z powodzeniem w Fabryce Trzciny. Choć nad sceną brakowało apokaliptycznych chmur na nocnym niebie, a koncert nie zakończył się jakże adekwatnym do nastroju deszczem, choć sceniczna przestrzeń była mniejsza, również tutaj udało się zainstalować śmigła wentylatorów, które z kawałka na kawałek powolutku, ale coraz wyraźniej cięły snopami światła miękkie brzmienia i ciemno-askamitny głos Victorii Legrand.
Jeśli Beach House poruszają, to gdzieś głęboko w środku - nogi wrastają w ziemię, przytłoczone pięknym smutkiem płuca z trudem łapią oddech. Zespół, na scenie mocno statyczny, szamoce się trochę z emocjami, też jakby podskórnie odczuwając nastroje, które sam wyczarowuje. Melancholia zamiast rozpaczy, miękki kocyk zamiast lodowatego wiatru. Wychodziliśmy rozmarzeni, na miękkich nogach.
tekst: Rafał Rejowski, foto: Fila Padlewska
Subskrybuj:
Posty (Atom)