
Za dowód swojej nieomylności uznaliby zapewne dźwięki wydobywające się z głównej sali. Bo temu, co zagrali George Fitzgerald, Boddika, Scuba i Sigha bliżej było do imprez odbywających się w (pierwszym) berlińskim Tresorze, niż do prekursorskich poczynań kolektywu DMZ. Bas podbijał miarowo uderzające stopy, syntezatorowe melodie przywodziły na myśl złote czasy acidu, nie dubu, a tempo rzadko kiedy oscylowało w okolicach 140 bpm. Jednym słowem – techno. O mój boże, techno? Jeśli nawet tacy wyjadacze jak MHiD nie zapraszają już specjalistów od dudniących częstotliwości, to dubstep – pierwszej, drugiej, trzeciej i dziesiątej fali – na pewno już nie żyje. Nikt na wrocławskich Hubach, nie wyglądał jednak tej nocy na zasmuconego, a setki tańczących osób nie opłakiwały śmierci tak ważnego dla nich gatunku.
Bo gatunek ten już u samych korzeni był niesamowicie różnorodny i bogaty. Nigdy nie powstał wzór dubstepu, który można było ustawić w muzycznym odpowiedniku Sèvres. Digital Mystikz kontynuowali jamajskie, soundsystemowe tradycje, Distance tworzył swoje mroczne perkusyjne hymny, a Plastician krążył gdzieś pomiędzy parkietem a podwórkiem. Wszyscy oni kochali niskie częstotliwości i wszyscy oni nie mieli nic przeciwko określaniu ich twórczości mianem dubstepowej. Bas bardziej było czuć, niż słychać, dubplate'y krążyły z rąk do rąk, a elektroniczna scena poczuła powiew świeżości jakiego nie doświadczyła już od lat. Po dziś dzień tą coraz bardziej wytartą i skomercjalizowaną nazwą określa się tak różnych artystów jak Skream, Burial czy Ikonika. Niektórzy zapewne zastanawiają się, gdzie w tym wszystkim mieści się Borgore czy Skrillex, niechlubni sprawcy komercjalizacji dubstepu, która zdaniem niektórych prowadzi do jego śmierci (nie odrobili oni chyba lekcji z polskiego hip-hopu, dla którego śmierć mody stała się impulsem do rozwoju i rozkwitu). Z owymi panami sprawa jest o tyle trudna, że w syntetycznych wiertarkach (ich znak firmowy) stosunkowo mało jest basu, a to on był od zawsze głównym wyznacznikiem gatunku. I choć sety Brytyjczyków, którzy przejęli tej nocy „mieszczański” main floor pełne były tanecznych rytmów, nie medytacyjnych niskich fal, to częściej w nich pobrzmiewały wpływy dubstepu, niż podczas całej trasy koncertowej wspomnianego wcześniej, znienawidzonego władcy dropów. Wszystkim tradycjonalistom pozostaje natomiast czekać do jesieni, kiedy to My Head Is Dubby – zgodnie ze swoją niepisaną tradycją – wróci do basowych korzeni. W industrialnych przestrzeniach Browaru już od dłuższego czasu na przemian pojawiają się kombinatorzy i ortodoksi. Bo dubstep – podobnie jak inne elektroniczne gatunki – wciąż się zmienia, rozwija i podąża różnymi ścieżkami. I dlatego żyje.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Scuba]