Trudno krytykuje się występy formacji, z którymi wiązało się tak duże nadzieje. Czasem trzeba jednak założyć czarny kaptur na głowę i chwycić rzeźniczy topór w dłoń.
Z koncertu Trust wyszliśmy przedwcześnie z minami apatycznych cyborgów na twarzach. Nie jest to jednak wina koncertowego przesytu czy dziennikarskiego zmanierowania, ale nastroju, który wytworzyli sami muzycy, sprzedając nam produkt tak syntetyczny i niestrawny, że do teraz pijemy wyłącznie napar z rumianku. Kanadyjczycy wyszli na scenę krótko po dziesiątej, rozpoczynając set od swoich najlepszych numerów i na wstępie wystrzelali się z ostrej amunicji, która trafiała kilometry od wyznaczonego celu. „Shoom”, „Chrissy E” i “Bulbform”, naszym zdaniem największe atuty zespołu, zabrzmiały płasko i utonęły w nieprzyjaznych akustycznie odmętach 1500, a maniera wokalisty – Roberta Alfonsa – okazała się równie pretensjonalna co jego imię i nazwisko. Wszystkie znaki szczególne odróżniające Trust od zalewu kopistów Crystal Castles zbladły, a zamierzony mroczny charakter koncertu miał więcej wspólnego z popołudniowymi występami na Castle Party. Rok zaczynamy więc od koncertowego falstartu i długoterminowej dyskwalifikacji. Szkoda.
tekst: Cyryl Rozwadowski, foto: Karolina Jasińska
piątek, 11 stycznia 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)